sobota, 31 stycznia 2015

Kurczak a'la Musierowicz, czyli o debiutach i powrotach

Autor: Małgorzata Musierowicz
Tytuł: "Małomówny i rodzina"
Zilustrowała: Małgorzata Musierowicz
Wydawnictwo: Kantor Wydawniczy SAWW
Miejsce i rok wydania: Poznań 1991. Wydanie II zmienione
Liczba stron: 188
Wiek dziecka: od 12 lat


Na czytanie książek autorstwa Małgorzaty Musierowicz miałam w swoim czasie "fazę". I "faza" ta przyszła do mnie trochę później niż moje pierwsze spotkanie z twórczością Homera Jeżyc*. Jeśli dobrze pamiętam, pierwszy raz zetknęłam się z Musierowicz przy okazji czytania fragmentów "Opium w rosole" (choć zastanawiam się czy to czasem jednak nie był "Brulion Bebe B.") publikowanych w jakiejś młodzieżowej gazecie ("Płomyku"?)
Na kolejny fragment czekałam z niecierpliwością, nie przeczytałam wszystkich od początku, więc fabułę znałam wyrywkowo, ale czytaniu każdego odcinka towarzyszyły wielkie emocje.

Kilka ładnych lat później, w czasach liceum, zaraziła mnie Jeżycjadą moja bardzo dobra koleżanka, która połykała, nie czytała książki. Dzięki niej zaczęłam wchłaniać po kolei co się ukazywało i wróciłam do pierwszych tomów antologii czytając je mniej lub bardziej chronologicznie. Następnie tym uwielbieniem zaraziłam mamę, której zaczęłam kupować kolejne ukazujące się dzieła Pani Musierowicz. Mama zaś z zaintesowaniem i zadowoleniem czytała je dalej, i pytała czy coś więcej się nie ukazało. Ja przestałam czytać - wyjechałam na studia. Królował brak czasu na swobodne lektury a jednocześnie wyraźnie czułam, że przestały mi odpowiadać historie opowiadane przez Musierowicz. Chyba z nich wyrosłam.

No dobrze, dość tego przydługiego wstępu. Dla znudzonych, informacja, że fascynacja może minąć. Ale przekonajmy się jak to wygląda teraz. Teraz, mianowicie, po tych wszystkich latach bezmusierowiczowskich wzięłam z półki od Mamy "Małomównego i rodzinę", którego nigdy wcześniej nie czytałam. Sama byłam ciekawa czy mi się Musierowicz spodoba.

Autorka na wstępie informuje czytelników, że dostają w ręce wersję poprawioną w stosunku do pierwszego wydania. Nie miałam okazji czytać tego oryginalnego wydania, ale chętnie go poszukam w naszej gminnej bibliotece przy okazji wymiany książek ;-)
Styl Małgorzaty Musierowicz, dla osób znających twórczość poznańskiej pisarki, jest rozpoznawalny bezbłędnie. Barwny, soczysty, kreujący ciepłą, rodzinną atmosferę, rzekłabym nawet, że macierzyński. Oto próbka, w jako sposób się go tworzy:
"W trzy miesiące po śmierci pana Ptaszkowskiego matka pani Marii spakowała swój skromny dobytek i z drugiego końca Polski przybyła na ratunek. Od tej pory życie osieroconej rodziny bardzo się polepszyło. Babcia przywiozła z sobą spokój i pogodę ducha, cięty dowcip i nieustannną troskliwość. Jak nikt potrafiła dbać o wnuki, dogadzała im, pomagała w nauce, gotowała obiady, opowiadała bajki i pocieszała w trudnych chwilach. Była już na emeryturze, więc cały swój czas z radością poświęciła jedynej córce i jej dzieciom."
W charakterystyczny sposób okraszony bywa cytatami z literatury klasycznej, które autorka wkłada na przykład w usta mądralińskiego małoletniego, bohatera "Małomównego" , potomka polonistki i bibliotekarki w jednym, który rzuca z głowy frazy autorstwa Szekspira i Mickiewicza.

"Małomównego i rodzinę" zaliczyłabym do kryminałów o wątku międzynarodowym, czyta się go lekko, napięcie rośnie stopniowo, młodzież jest lotna, bezpośrednia, otwarta na zmiany (nawet w swojej rodzinie), fabuła jest dowcipna, a miejscami aż prosi się o ekranizację.

Po przeczytaniu "Małomównego" stwierdziłam, że nie mam powodu, by obalać mit świata stworzonego przez Panią Małgorzatę Musierowicz. Ostatnimi czasy spotkałam się z krytyką Jej twórczości ale jako osoba, która wychowała się na Jej powieściach a przeżyła schizmę, mam własne przemyślenia na temat tego, czym jest dla mnie Jej literatura. Po kilkunastu latach przerwy uważam, że warto na nią trafić. Nasza rozłąka spowodowana była tym, że znalazłam się w studenckiej luce wiekowo-czasowej, ale dla dorastającej młodzieży i jej rodziców jest to twórczość w sam raz.

Świat może i poszedł naprzód, ale ja widzę, słyszę i czytam, że właśnie tu i teraz w cenie jest uświadomienie sobie istnienia oraz zgłębienie świata młodzieży i dzieci z problemami, niedostatecznie kochanych, którym poświęca się za mało czasu, zaniedbanych przed dorosłych, nieśmiałych panienek, zarozumiałych dziewcząt, milczących lub aroganckich chłopców. To są problemy, które się nie starzeją i nie znikają. I Musierowicz taki świat właśnie pokazuje.** Daje też nienachalne rozwiązania. Jej książki są świadectwem kultu dobrej, ciepłej, troskliwej rodziny i hołdują bardziej wymagającym wartościom intelektualnym i moralnym.

A na koniec przyznam się otwarcie, że gdy jestem w okolicach Roosevelta lub Słowackiego (na poznańskich Jeżycach) czasem rozejrzę się po budynkach i zawsze ciepło pomyślę o mieszkańcach tych kątów powołanych do życia na kartach Jeżycjady.

Recenzja bierze udział w wyzwaniach:
- Magdalenardo "Odnajdź w sobie dziecko - III odsłona" i "Gra w kolory"
oraz
- wyzwaniu Edyty na blogu Zapiski spod poduszki - "W 200 książek dookoła świata".


* Homer Jeżyc, tak nazwał M. Musierowicz Jej znajomy prof. Zbigniew Raszewski, z którym korespondowała
** W Jeżycjadzie, "Małomówny i rodzina" nie zalicza się do tego zbioru

wtorek, 27 stycznia 2015

Lewis Wallace "Ben-Hur"

Autor: Lewis Wallace
Tytuł: "Ben-Hur. Opowiadanie historyczne z czasów Jezusa Chrystusa"
Tłumaczenie: na podstawie wydania Karola Miarki z 1902 roku
Wydawnictwo: Instytut Prasy i Wydawnictw Novum
Miejsce i rok wydania: Warszawa 1987
Liczba stron: 304




>>Przeczytać tę książkę<<
Od bardzo dawna miałam w zakamarkach pamięci wdrukowaną tę myśl. Stało się to po obejrzeniu filmu z Charltonem Hestonem w roli głównej, co wydarzyło się zapewne w okolicach Wielkanocy, jakieś "naście" lat temu. I od tego czasu myśl powracała, gdy tylko przed oczami pojawiła się okładka z tym tytułem...

Czy potrzeba zarysu treści?
Historia żydowskiego młodzieńca o imieniu Juda rozgrywa się równolegle do życia Jezusa, ale narodziny i śmierć Chrystusa są tylko klamrą spinającą fabułę. Czy tylko klamrą?... Właściwie "Ben-Hur" to powieść mocno osadzona w warstwie religijnej a oczekiwanie nadejścia Mesjasza, różne rozumienie jego roli i panowania jako króla jest sensem istnienia i działania niektórych bohaterów.

Tło historyczne powieści to 33 lata początku naszej ery. Jesteśmy świadkami spotkania i wędrówki trzech mędrców do Betlejem. Jednym z mędrców jest Egipcjanin Baltazar, który przeżył pozostałych towarzyszy wędrówki i, wedle opowiedzianej przez Wallace'a historii, był świadkiem śmierci Jezusa na krzyżu... Baltazar jest jedną z głównych postaci pojawiających się na kartach powieści. Może wykażę się bezdenną naiwnością, ale kiedy czytam powieść, która zabiera mnie w inny wymiar czasowy ale oparty na realiach historycznych, zaczynam się zastanawiać kto żył naprawdę i co zdarzyło się faktycznie. I w "Ben-Hurze" miałam wątpliwości co jest prawdą historyczną, a co fikcją. Dodam, że nie jestem najlepsza w rozwiązywaniu takich zagadek, bo już w czwartej czy piątej klasie podstawówki jako postać historyczną z "Krzyżaków" wymieniłam Juranda. Byłam lekko zbulwersowana i załamana, kiedy okazało się, że nie jest to prawdą. "Ale jak?! Przecież w Szczytnie jest zamek, w którym przebywał Jurand???" (wiem, bo jeździliśmy w odwiedziny do mojego ojca chrzestnego)
Takie to oto moje własne badania historyczne z początku szkoły podstawowej...;)
Zaczęłam się więc zastanawiać czy Baltazar faktycznie przeżył Kacpra i Melchiora, czy tylko Wallace "pociągnął" jego żywot dalej, tak dla podgrzania gorącej i tak atmosfery swej powieści?

Lewis Wallace był Amerykaninem, który został dyplomatą na dworze sułtana Sul Abu Hamida II w czasach Imperium Osmańskiego (ówczesny Konstantynopol to Istambuł w dzisiejszej Turcji) i przez cztery lata (1881-1885) miał możliwość zgłębiania historii, podróży i prowadzenia badań historycznych na tamtych obszarach. Może więc trafił na jakieś wiarygodne źródło informacji, kto to wie... Tak można przypuszczać przeczytawszy opis na tyle wydania książki, gdzie nie ma chronologicznie przedstawionej kolei życia i twórczości autora. Ponadto wprowadza on w błąd czytelnika, ponieważ czytamy tam:
"Szczególnie służba dyplomatyczna umożliwiła Wallace'owi poznanie wielu ciekawych miejsc, m.in. Palestyny. Wrażenia jakie wyniósł ze zwiedzania świętych miejsc stały się podnietą do napisania "Ben-Hura"..."
Nie jest to prawdą. Paradoksalnie okazuje się bowiem, że jego największe dzieło "Ben-Hur" powstało zanim Wallace miał okazję poznać osobiście Wschód. Znajomość Ziemi Świętej zawdzięczał własnym studiom nad geografią i historią tych obszarów, które prowadził w Bibliotece Kongresowej w Waszyngtonie.

Jestem pełna podziwu dla autorów, którzy inspirują się pobytem lub swą fascynację bogatą historycznie częścią wplątują w kanwę znanych powszechnie wydarzeń (bywa, że częstą inspiracją jest Biblia) i tworzą własne wciągające, wartościowe historie ludzkie. Takim dziełem jest "Szata" Lloyda C. Douglasa, która opowiada o losach jednego z żołnierzy krzyżujących Chrystusa, tego, który wyciągnął w losach jego ubranie. Do tego samego nurtu zaliczyć można Sienkiewiczowskie "Quo vadis"

Na co warto zwrócić uwagę przy czytaniu "Ben-Hura" to język. Właściwie nie da się go nie zauważyć i wielu może zniechęcić do lektury. Tłumaczenie polskie pochodzi z 1902 roku, ale nie jest mocno archaiczne. Mocno chcę podkreślić, że nie wyobrażam sobie, żeby książka napisana w latach osiemdziesiątych XIX wieku i opowiadająca o zdarzeniach sprzed 2000 lat była napisana współczesnym językiem. Przecież wówczas ludzie zupełnie inaczej się wyrażali niż my. Język to żywe narzędzie, które ewoluuje wraz ze społeczeństwem i słowa "trudny, niezrozumiały, ciężki" nie powinny być używane do określania stylu, którym posługiwali się ludzie mówiący 100 lat temu. Czy jesteśmy świadomi, że tak samo będą mówili o naszym języku ludzie żyjący za 100, a może nawet mniej lat?

"Ben-Hur" to opowieść o mocy ludzkiego charakteru, sile przebaczenia i mocy nienawiści, nadziei i miłości. Jest wzruszająca, a podniosły nastrój na pewno wzrośnie, jeśli będzie się ją czytało w okolicach Bożego Narodzenia albo Wielkiej Nocy.

Recenzja bierze udział wyzwaniach:
- "Gra w kolory" na blogu "Moje czytanie" Magdalenardo
oraz
- "W 200 książek dookoła świata - edycja II - 2015" na blogu "Zapiski spod poduszki" Edyty.



...miłe weekendu początki

Właściwie to niedzielę rano trudno zaliczyć do początku weekendu, ale...

Piętnaście minut spędziłam rano, po zejściu na dół, na awanturze z Małym O. o miejsce na klocku lego, w którym miała być przypięta nitka grająca ...co? sznur lampek?
Chyba.
Otóż w sobotę zbudowaliśmy z Małym garaż dla autka z małych kloców lego. Do ozdobienia onego garażu zażyczył sobie przypięcia nitki, która od dwóch tygodni wisiała na choince. Nitkę dostał ode mnie kiedy przyszywałam łaty na kolana spodni.
Rano w niedzielę zrobił mi karczemną awanturę, że nitka nie jest przypięta za ten klocek i w tym miejscu co on chciał.
Próby wytłumaczenia, że odebrał dzieło dzień wcześniej bez uwag, nie zgłaszając poprawek nie przyniosły żadnego skutku. W końcu w dialogu (?) zapłaknego dziecka i maksymalnie podkurwionej mamy efekt przyniosły słowa, w których musiałam przyznać, że nie zrozumiałam dobrze gdzie miało być przypięte owe cudo.
Tłumaczenie z powołaniem się na fachowców, którzy też nie robią dobrze rzeczy za pierwszym razem nie skutkowało.
Tłumaczenie, że nie zgłosił poprawek jak zobaczył co zrobiłam nie skutkowało.
On chciał żeby było tu i koniec.

Zastanawiam się jak on poradzi sobie, czytaj jak sobie poradzą nauczyciele w szkole z nim. Od września idzie do pierwszej klasy (!).

--------------------------------------------------------------------------------------------

"Czterej pancerni i pies" skończyli się w zeszły weekend. Od tego czasu, czyli minął tydzień, cała rodzina chodzi ubrana w dystynkcje wojskowe. Narysowane lub wycięte i przyklejone taśmą do ramion.
Tata Obe podszkolił młodych z parametrów technicznych czołga T-34 (czyli modelu rudy 102):
- Kąt podjazdu 30 stopni...
Mały:
- W czołgu 30 stopni...

Orzeł narysowany przez Większego K. miał koronę na głowie więc wytłumaczyliśmy młodym, że kiedyś orzeł nie miał korony.
- Ale jak nie miał korony, to gdzie była?
- Na pewno jej nikt nie nosił - odparłam. Była schowana.
Wolałam tak załatwić sprawę, bo znając dociekliwość Małego, zaraz by były pytania a dlaczego, kto pozwolił, czy się nie zniszczyła?

-------------------------------------------

W środę w przedszkolu jest balik. Mały O. wymyślił sobie, że przebierze się za pancernych, więc potrzebuje stroju wojskowego...
Udało mi się go przekonać, że zrobi niezły kawał kolegom jak przebierze się za ducha.
W niedzielę przed obiadem wyciągnęłam właśnie ten strój - prostą, długą, białą tunikę, u której na dole zwisają powycinane frędzle a podobne zwisają od spodu rękawów.
Mały założył. Zadowolony, po chwili stwierdził:
- Jestem orłem.

Ręce nam opadły.
Dołożył do pieca, kiedy poleciał do góry i za chwilę galopem zjawił się na dole z koroną na głowie. Papierową, z przedszkola.

Tata zaproponował, żeby jednak przebrał się za Błaszczykowskiego.

Ostatnie wieści są takie, że w balu nie wystąpi, ponieważ siedzimy w domu z powodu jego kaszlu, który określam jako kaszel stulecia...


See you later aligator...

czwartek, 22 stycznia 2015

Mały biały miś...

Autor: Hubert Klimko-Dobrzaniecki
Tytuł: "Bangsi"
Zilustrował: Marcin Dopieralski
Wydawnictwo: Format
Miejsce i rok wydania: Wrocław 2012.Wydanie I.
Liczba stron: 54
Wiek dziecka: 7- 12 lat


To kolejna książka, która w liczbie dwóch sztuk została przytargana przez Gwiazdora pod choinkę. Tym razem działo się to w naszym domu, a bliźniaczymi egzemplarzami zostali obdzieleni starszy o 2 lata kuzyn Karolków i Karolek starszy.
Kuzyn lubi czytać książki i cieszę się, że mam okazję podsuwać mu coś, co może go zainteresuje. Wybór tej książki był spowodowany moją ciekawością co dla dzieci napisał Hubert Klimko-Dobrzaniecki, którego miałam okazję poznać dzięki opowiadaniom "Wariat" otrzymanym od Uli  z Pełnego zlewu [o książce TU]. Jego proza bardzo mi przypadła do gustu, wahałam się nad zakupem kolejnego dzieła tego autora, ale ponieważ wielkimi krokami zbliżała się Gwiazdka wybór padł na "Bangsiego". Krótkie notki znalezione w sieci, które pochodzą z okładki książki, zachęciły mnie bardzo:
"W tej wzruszającej opowieści misiowi udaje się znaleźć w ludziach ciepło i dobro. Właściwie słowa "ludzki" i "zwierzęcy" tracą tu swe konwencjonalne znaczenia. I bardzo dobrze. Hubert Klimko-Dobrzaniecki wraca w Bangsim do najlepszej tradycji pisania dla dzieci." Olga Tokarczuk
"Piękna opowieść dla zwolenników magii klasycznej, a zwłaszcza dla tych, którzy preferują czary wolne od świstu laserowych mieczy. Bangsi reprezentuje rzadką w dzisiejszej bajce postawę non violence: z nikim się nie bije, nikogo nie nienawidzi, a pazernego trolla sprytnie pacyfikuje za pomocą siły, której źródłem jest miłość. Jakie to proste i jakie niezwykłe." Natasza Goerke

Prawie beztroskie życie Bangsiego, polarnego niedźwiadka, zmienia się gdy pewnego dnia zmuszony jest do ucieczki przed polującymi na niego i jego mamę Eskimosami. Uciekając przed ludźmi Bangsi trafia na Islandię do rodziny Grimura. Grimur, nietypowy Wiking, zamiast hełmu nosi na głowie czajnik, który szumi i gwiżdże kiedy Grimur opowiada bajki swoim dzieciom... Islandia to nie Grenlandia, jej mieszkańcy nie muszą walczyć o żywność i przetrwanie polując na niedźwiedzie, dzięki temu Bangsi zamiast głównego dania staje się najlepszym przyjacielem córek Grimura zwanych Trojaczkami i innych ludzi zamieszkujących Grimsey.

 

Opowieść o Bangsim i jego przygodach na wyspie to filozoficzno-przygodowa baśń z miłością, przyjaźnią, tęsknotą i bezkresem w tle. Miś poznaje różne ciekawe postacie, dzięki którym uczy się czym jest Bóg i w czym jest podobny do jego... mamy, pomaga mieszkańcom pokonać okropnego trolla, który zakłada się o owce zadając trudne matematyczne zagadki. Nie szkodzi, że miś nie zna odpowiedzi na zdane pytanie, nie zna go też troll, ale dzięki temu odważnemu krokowi Bangsi ratuje przyszłość mieszkańców Grimsey i zaczyna myśleć o powrocie na Grenlandię.

To bardzo ciepła, tkliwa i przyjaźnie napisana baśń, której ilustracje świetnie oddają panujący w niej nastrój. Po przeczytaniu odczuwałam lekki niedosyt, ale starszemu synkowi opowieść bardzo się podobała szczególnie fragment, kiedy Bangsi zadaje zagadkę trollowi. Mi z kolei ciepło i miękko zrobiło się na sercu gdy czytałam o Grimurze i jego czajniku na głowie. Fragment rozgrzewający jak kubek gorącej herbaty w zimny, ponury dzień...
...
... O, tutaj moje zdanie jest podobne do zdania innego recenzenta z okładki książki, który porównuje
"Bangsiego" do kubka gorącej czekolady w zimowy wieczór. Ale jakie mogą być skojarzenia, jeśli w opowieści spotykamy tak niezwykły przedmiot jak czajnik na głowie?

 Recenzja bierze udział w wyzwaniach:
- "Gra w kolory" - styczeń (biały);
- "Odnajdź w sobie dziecko - edycja III 2015" -  7. książka z elementem baśniowym, fantastycznym - nierzeczywistym;
- "W 200 książek dookoła świata" - edycja 2015.

środa, 14 stycznia 2015

Powiększyła nam się rodzina

Radośnie chciałoby się obwieścić.
Naprędce umówiona wizyta u lekarza pierwszego kontaktu.
Kuracja wstrząsająca dla całej rodziny.
Dostosowanie diety, nowe ciuchy, ekstrahigieniczne życie (tak jakby go na co dzień nie było ;-))
Ciągłe obserwacje, czułe i dokładne spoglądanie w rejony od pasa w dół, dodatkowe badania...

Ale jazda.

A wszystko przez takiego jednego małego, cienkiego, ruchliwego...










...owsika



 

wtorek, 13 stycznia 2015

Åshild Kanstad Johnsen "Pieniek otwiera muzeum"

Autor: Åshild Kanstad Johnsen
Tytuł: "Pieniek otwiera muzeum"
Ilustracje: Åshild Kanstad Johnsen
Tłumaczenie: Milena Skoczko
Wydawnictwo: Dwie Siostry
Rok wydania: 2014
Liczba stron: 32
Wiek dziecka: od 3 do 10 lat

Zdjęcie okładki pochodzi ze strony Wydawnictwa

Przedstawiam jedną z książek, która powędrowała pod tegoroczną choinkę u Brata. Był to zakup prawie na ostatnią chwilę, a  po pomoc sięgnęłam na stronę Mama w Centrum, bloga pisanego przez Joannę. Blog to niezwykle wysmakowany wizualnie, przepełniony osobistymi przemyśleniami, bardzo czuły i mądry. Joanna ma syna i córeczkę, i od czasu do czasu pokazuje jak spędzają czas jej dzieci. Stąd wiedziałam już o tej książce wcześniej.

Gdy tylko bratanice rozpakowały swoje prezenty, nacieszyły się po pierwszym wrażeniu, odczekałam na moment kiedy książka leżała na stoliczku i zabrałam się za jej studiowanie. Dosłownie.
Tutaj nie można mówić już tylko o czytaniu. Książka jest zapełniona drobiazgową ewidencją przebogatej kolekcji głównego bohatera, którym jest Pieniek. Na okładce widzimy tylko jej próbkę. Prawie do łez rozbawiła mnie ilustracja, zajmująca dwie strony formatu A4, na której widzimy rzeczy znalezione przez Pieńka podczas jednego (!) spaceru...
Z czasem Pieniek zaczyna się martwić tym, jak zapanować nad swoją rozrastającą się kolekcją.
I tu najbardziej spodobała mi się relacja Pieńka z Babcią. Gdy tylko ma problem dzwoni do Niej, a ta zawsze znajdzie jakieś dobre rozwiązanie dla jego kłopotów.

Książka świetnie oddaje pasje małych ludzi, skłonności do zbieractwa wszelakiego. Niektórym takie zamiłowienie zostaje aż do dorosłości. Ja, na przykład, nadal uwielbiam zbierać kamienie, szczególnie na plaży. Za to moje dzieci kolekcjonowały do niedawna patyki. Jeden z takich eksponatów w dalszym ciągu mam na biurku w pracy, w pojemniku na długopisy. Pochodzi z czasów, kiedy Większy K. mając 3 lata na spacerach nosił w kieszeniach i rączkach patyki, które grały rolę telefonu komórkowego. A jeszcze jesienią wynosiłam pod dom jakiegoś, jak to go nazwałam "gnata", który leżał i leżał na pralce w łazience.
Teraz chłopcy przerzucili się na poważniejsze, i oczywiście, dużo kosztowniejsze kolekcje (karty/naklejki z piłkarzami), ale etap gromadzenia, porządkowania i posiadania Ważnych Rzeczy to jeden z etapów rozwoju u dzieci.

"Pieniek otwiera muzeum" to urocza ciepła książka, która myślę, że spodoba się wielu.


Recenzja bierze udział w następujących wyzwaniach:
- "Odnajdź w sobie dziecko - edycja III 2015" - wyzwanie Magdalenardo na blogu "Moje czytanie";
- "Gra w kolory" - styczeń (biały) - j.w.;
- "Czytamy polecane książki" - książka polecana przez innego blogera -  wyzwanie Marty Kor na blogu "Okiem MK";
- "W 200 książek dookoła świata" - kraj autora: Norwegia - wyzwanie Edyty na blogu "Zapiski spod poduszki".

sobota, 10 stycznia 2015

Historia Annie Oakley

Autor: Lynn Offerman
Tytuł: "Annie Oakley"
Tłumaczenie: Mieczysław Godyń
Ilustracje: Stephane Turgeon
Wydawnictwo: Wilga
Miejsce i rok wydania: Warszawa 1999
Liczba stron: 24
Wiek dziecka: 7-12 lat


Taka mała, niepozorna książeczka, a taka niesamowita historia. Książeczkę wyszperali w gminnej bibliotece bracia Karolkowie. Pewnie wpadła im w oko dzięki swemu niewielkiemu formatowi i bardzo kolorowej oprawie.

Wydana została w serii "Amerykańska powieść przygodowa" a opowiada o najlepiej strzelającej Amerykance wszech czasów. Właściwie, Annie Oakley była najlepszym strzelcem na świecie, a początki jej fascynacji strzelbą i polowaniami zaczęły się już w dzieciństwie. Przez chorobę ojca została zmuszona do rozpoczęcia polowań, a jej pierwszą zdobyczą była wiewiórka i ... siniak wokół oka (spowodowanym zbyt dużym ładunkiem włożonym do strzelby).
Annie, naprawdę nazywała się Phoebe Ann Moses, doszła do takiej wprawy, że trafiała w każdy cel, a nim skończyła 14 lat, za pieniądze zdobyte za upolowane przez nią zwierzęta rodzice kupili dom.
Kiedy miała 15 lat wzięła udział w zawodach, które wygrała i podczas których poznała swojego przyszłego męża, Franka Butlera. Małżeństwem zostali po roku znajomości.

Od 1882 roku zaczęła występować wspólnie z mężem, a jej popisowym numerem było wytrącanie cygara z ust Franka. Występy Annie i Franka widział słynny wódz indiański, Siedzący Byk. Spotkanie to zaowocowało tym, że Annie zyskała nowy przydomek "Wantanya cicilia" czyli "Niezawodna Rączka", a wódz Indian uznał ją nawet za swoje przybrane dziecko.
Annie i Frank występowali od 1885 roku w trupie Buffalo Billa docierając do Anglii przed oblicze królowej Wiktorii oraz do Niemiec, gdzie książę Wilhelm poprosił by wytrąciła mu z ust papierosa! Niezawodna Rączka nie chybiła i tym razem.

Książeczka kończy się wymownym podsumowaniem:
"Annie Oakley zmarła w roku 1926. Zawsze jednak pozostanie w ludzkiej pamięci jako kobieta, która wybrała życie pełne przygód i wyzwań, w czasach, gdy uważano, że kobieta powinna zajmować się domem i wychowywaniem dzieci."


Życiorys i postać Annie Oakley przedstawione są w zwięzły sposób, napisane przystępnym dla dzieci, prostym językiem i bogato ilustrowane. Na wewnętrznej stronie okładki tej książki znajduje mapa USA z naniesionymi, w różnych częściach kraju, obrazkami, w tym również postacią strzelającej Annie. Oznacza to, że w tej serii ukazały się także inne historie. Bardzo jestem ich ciekawa, bo w tej miałam okazję wraz z synkami poznać niezwykle barwną postać, o której dotąd nie miałam pojęcia!

Recenzja bierze udział w wyzwaniu Magdalenardo "Odnajdź w sobie dziecko III"
(bohaterem jest dziewczynka w wieku szkolnym).

 

piątek, 9 stycznia 2015

Rodzinnie

Starszy dostał od ortopedy zalecenia odnośnie ćwiczeń. Od września to była orka na ugorze: ciągłe przypominanie o tym, że ma je robić, próby przekupstwa za pomocą naklejek i kart z piłkarzami. Ciężko, bardzo ciężko. Jednocześnie Mały O. też miał swój zestaw dość podobnych ćwiczeń wzmacniających ścięgna Achillesa, łydki, mięśnie obręczy barku i wzdłuż kręgosłupa. Ale Mały bardziej pilnował Starszego, niż robił swoje ćwiczenia. Zawsze znajdował jakąś wymówkę i wymigiwał się wzorcowo. Chłopacy rosną jak na drożdżach, i niestety, jak to dzieci w tym okresie, narażeni są na różne odchylenia. Właściwie, to są pod stałą kontrolą tego samego ortopedy od  urodzenia: najpierw bioderka, potem troska o prawidłowe wapnienie panewek, szpotawość stóp, i teraz kręgosłup.

Okazuje się, że taka kontrola jest bardzo ważna podczas intensywnego wzrostu dzieci, gdyż może okazać się, że pociecha nabędzie nieoczekiwanie jakiejś wady (na przykład, że będzie miało jedną nóżkę krótszą).
U nas, wiosną zeszłego roku 2014, pojawił się problem skrzywienia kręgosłupa. Lekarz podał zestaw ćwiczeń i polecił zamontować w domu drążek do podciągania. Przez wakacje, kiedy u Dziadków chłopacy ujeżdżali non stop rowery, wrześniowa kontrola pokazała, że jest lepiej. Ortopeda był bardzo zadowolony z tego, co zobaczył u Starszego. Efekty były widoczne dzięki trzymaniu postawy podczas jazdy na rowerze. Ale lato minęło, przyszła jesień, teraz mamy zimę i codzienna aktywność fizyczna spadła. Regularne ćwiczenia są więc teraz niezwykle konieczne.
I dlatego kiedy w środę Mały O. zawołał mnie żebyśmy dołączyli do ćwiczących już Starszego i Taty, właściwie bez wahania wstałam od stołu i poszłam na dywanik obok.

Powiem szczerze, że było to niezwykle budujące - cała rodzina ćwicząca! Starszy z Tatą, mama z Młodszym. I jeśli za pierwszym razem Większy K. jeszcze marudził, że zrobił tyle i ociągał się do kolejnych serii, to wczoraj... szok. Sam wołał do kolejnych powtórzeń!

"Brawo! To mi się podoba!" zawołałam.

I będziemy ćwiczyć dalej.
Tata ma cel - likwiduje oponkę.
Mama rozciąga mięśnie i też ma parę kilogramów do pozbycia się...  Delikatnie mówiąc.

Jestem z nas dumna.



P.S. Ciekawostka: 
ten weekend w Czytelni u Basi należy do mnie!
:-D





 

środa, 7 stycznia 2015

Na początek post

Od czegoś trzeba zacząć ten rok - patrzę w kalendarz.
Może od postu?
Ścisły, po świętach i nowym roku, by się przydał baaardzo. Zaraz po odhaczeniu daty 26 grudnia, doszłam do wniosku, że tradycja świątecznego jedzenia vel biesiadowania zniechęca mnie do świętowania. Ile można spędzić czasu na jedzeniu śledzi, sałatek, kiełbas? Dwóch pierwszych nie da się zamrozić i trzeba zjeść dopóki nadają się do tego. Podobnie ciasta. Te oddałam teściowej, ale czy można oddawać sałatkę od mamy, kiedy dostało się od teściowej? Oto pytanie. *
A gdy ma się w planach wyjazd tuż po świętach, to... odechciewa się wszystkiego. Tak jak właśnie byłam bardzo niekontenta, że muszę jechać i zostawić samopas zapełnioną lodówkę...
Więc o czym to ja chciałam? Chciałam o tym, że Wigila się udała, ale mam dzięki temu postanowienia na następną organizację imprezy rodzinnej, aby się z pewnymi rzeczami wyrabiać wcześniej.
A najważniejsza sprawa, która mnie natchnęła w dniu 1 stycznia. Ponieważ skończyłam dłubać firanki na szydełku, i tu proszę: oklaski, fanfary i deszcz kwiatów pod me stopy; uznałam, iż jest to ZNAK. Znak tego, iż w tym roku będę kończyć sprawy rozpoczęte w poprzednich latach...
Nazbierało się tego trochę...

Życzę więc wszystkim w 2015 roku tego, czego sama bym sobie życzyła: wytrwałości, zaparcia, entuzjazmu, sprzyjającej koniunkcji gwiazd, czy jak kto woli opieki Opatrzności Boskiej, i ... wystarczających funduszy.
Zdrowia? Jasne, zdrowia też, to życzenie jest niezmienne i pierwsze.

A jak widoki na wiosnę?
Niewyraźne, bo niewyraźne, ale są ;-)
U nas już od listopada. W niezmienionym, jakby zahibernowanym stanie, o takim:

 

 
 
 
* otóż okazuje się, że można. Teściowa oddała pożyczone ode mnie blachy, plus pojemnik, który nie potrafiłam przypisać do niczego. Ale w lodówce,  od powrotu, jakoś nie mogłam się doliczyć sałatki od mamy. Znaczy się, małżonek wywiózł przezornie część żywności do mamą. Resztę lokalizuję sukcesywnie po zapachu ;-)

 
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...