niedziela, 28 września 2014

Stanisław Vincenz "Dialogi z Sowietami"

Autor: Stanisław Vincenz
Tytuł: "Dialogi z Sowietami"
Wydawnictwo: Znak
Miejsce i rok wydania: Kraków 1991
Liczba stron: 320




Trudno jest opisać wrażenie jakie zrobiła na mnie ta książka.  Trudno jest mi też dojść do wniosku, że to co piszę odda jej sens i nastrój. Cóż, kiedyś w końcu muszę nacisnąć klawisz Opublikuj.

Mam bardzo mieszane uczucia względem świata, który został przedstawiony w "Dialogach z Sowietami" wiedząc i wierząc, że jest on jednak prawdziwy. Mając bowiem pewną bardzo jednoznaczną świadomość tego, jak wyglądało życie polskiej inteligencji tuż po wybuchu II wojny światowej,  lektura taka jak ta otwiera spojrzenie na zupełnie inną kartę dziejów. Nie wiem na ile często spotykaną...  A jeśli pomyśleć, że przyszło mi napisać o tej książce w okolicach kolejnej rocznicy 17 września 1939, i szukając raz jeszcze informacji o autorze napotyka się wiadomość, że miesiąc temu zmarł jego syn, wymieniany na kartach tej książki, to potęguje to wrażenie, że ciąg dalszy historii dzieje się tu i teraz...

Stanisław Vincenz to bogata, bardzo ciekawa i ważna dla Huculszczyzny postać. Dla zaciekawionych podam, że można o nim dowiedzieć się więcej na portalu Karpaccy lub przedostać się stąd dalej w poszukiwaniu innych informacji na jego temat.
"Dialogi... " nie są książką najważniejszą w jego dorobku, tą jest bowiem trylogia "Na wysokiej połoninie" opisująca między innymi wędrówkę jaką odbył pięćdziesięcioletni wówczas Vincenz w październiku 1939 roku chcąc przedostać się na Węgry i z powrotem do Polski. 


mapa pochodzi ze strony http://karpaccy.pl/ciag-dalszy-wedrowki-sladami-stanislawa-vincenza/#more-3839

Ten fascynujący fragment z życia jest też częścią historii opowiedzianej w "Dialogach z Sowietami", w których Vincenz na prośbę wydawcy spisał swoje wspomnienia z czasów drugiej wojny.
A są to dość szczególne wspomnienia, bowiem składają się na nie relacje z rozmów, jakie prowadził ze spotkanymi Rosjanami, zwanych Sowietami. I tutaj ważne jest rozróżnienie między tym, kim są Sowieci a kim Sowiety.
Postaci i charaktery zmieniają się jak w kalejdoskopie. W centrum zdarzeń jest nasz narrator - doktor, który z racji tytułu naukowego staje się autorytetem (czasem nawet zwany jest "profesorem"). Trwa na miejscu starając się ochronić swój dom, aktualne miejsce pobytu, ocalić siebie, rodzinę, a jednocześnie ze stoickim spokojem ogarnąć chaos czasów, zidentyfikować przepływających przez dom jak fala ludzi i znaleźć z nimi wspólny język.

"Dialogi z Sowietami", jak sam tytuł wskazuje, to wyłącznie zapis rozmów jakie prowadził Vincenz z pojawiającymi się w jego życiu rosyjskimi ludźmi - rozmowy z więzienia KGB, w którym został zamknięty wraz z synem po powrocie z Węgier i rozmowy z żołnierzami sowieckimi przychodącymi wraz z frontem radzieckim.

Czytając tę książkę w tegoroczne wakacje myślałam i miałam nadzieję, że znajdę w niej odpowiedź na pytanie, dlaczego po 75 latach nadal niewiele wiemy o tym co jest w naturze i w polityce Rosji, i dlaczego na Ukrainie dzieje się to, czego jesteśmy świadkami. Nie znalazłam odpowiedzi, bo Vincenz nie uogólnia, nie tworzy stereotypów i nie daje takich odpowiedzi. Trudno mi nawet wysnuć po lekturze jakiekolwiek wnioski. Jest on świadkiem uniwersalnym, nie genaralizującym, który do każdej osoby podchodził indywidualnie jak do wyjątkowego człowieka, a nie do produktu systemu.
Owszem, można tu znaleźć dygresje o tym, jak działała propaganda, produkowała sformatowanych ideowo nowoludzi, ale Vincenz rozmawiając nawet z takimi ludźmi potrafił tak stawiać pytania i prowadzić dyskusję, że jego adwersarz w końcu odczuwał dyskomfort z tego, jaką wiedzę posiada...
Vincenz jak starożytny filozof kładł na szali dyskusji wszystko. Ryzykował jednocześnie, że po takich rozmowach i "po niego przyjdą", któż mógł wiedzieć dokąd wieść się rozniesie. To jednak nie następuje... I dlatego jest to historia przedziwna, nieomal cudowna - nie kończy się w łagrze...

Po tej lekturze do przemyślenia pozostaje mi jeszcze podejście Vinceza do Dantego. Twierdził bowiem, że czasy w których żyje odpowiadają obrazom z "Boskiej komedii". Wydaje mi się, że czasy tak mocno nie uległy zmianie...


Recenzja bierze udział w wyzwaniach:

- "Rosyjsko mi!" na blogu "Czytelnia" Basi Pelc;


- "Gra w kolory" na blogu "Moje czytanie" Magdalenardo

.

piątek, 26 września 2014

"P.Rosiak i kupa śmiechu"

Autor: Barbara Catchpole
Tytuł: "P.Rosiak i kupa śmiechu"
Przełożył: Patryk Gołębiowski
Ilustracje: metaphrog
Wydawnictwo: Zielona Sowa
Miejsce i rok wydania: Warszawa 2013
Liczba stron: 52
Wiek dziecka: 7-12 lat

 
"P.Rosiak i kupa śmiechu" to pierwsza część nieźle zapowiadającego się cyklu z Piotrem Rosiakiem, czyli Prosiakiem, w roli głównej.
Tym razem przeczytana na specjalne życzenie młodszej latorośli, u której etap fascynacji "kupą" na szczęście przeminął już bez śladu (a jeszcze nie tak dawno zwracał się do starszego brata per "ty kupo"...)
 
Znając wcześniejsze nasze lektury, czyli późniejsze przygody Prosiaka stwierdzam, że pierwsze przygody są chyba najsłabsze i wcale nie takie śmieszne jak inne. Ale początek znajomości jest dość szokujący.
Współbohaterem opowiadania jest gadająca kupa, która podpowiada Prosiakowi, żeby podłożył ją nauczycielowi na krzesło. Chyba bardziej emocjonująco być nie może. Sentyment i przywiązanie dwunastolatka do tej ekscentrycznej zabawki wynika z tego, że to prezent od taty, który "gdzieś jest", ale jak mawia mama "lepiej żeby się nie pokazywał" (a stosunki wewnątrzrodzinne, trzeba przyznać, są tu interesujące i mimo wszystko bardzo zabawne).
Na szczęście dzień w szkole jest bogaty w wydarzenia, i do realizacji zaplanowanego scenariusza nie dochodzi, co nie znaczy, że główna rola kupy zostaje odłożona na niewiadomą chwilę. Wręcz przeciwnie, korzystając z zamieszania na stołówce, spowodowanego popytem na frytkowe menu, Prosiak mści się na znienawidzonej koleżance...
Apogeum wydarzeń to scenka, kiedy zanurkowawszy (działanie niezamierzone) w kontenerze na śmieci, Prosiak wraz z kolegą Leonem czekają na ratunek.
 
W serii o P.Rosiaku podoba mi się specyficzny humor matki Prosiaka i jej pedagogiczne podejście do ekscesów syna. Z przymróżeniem oka, oczywiście.
A młodociani czytelnicy na pewno z wypiekami na twarzy poczytają o kolejnych przygodach niepokornego Piotra Rosiaka. Czcionka jest tu duża i wyraźna, fabuła napisana prostym językiem a towarzyszą jej zabawne rysunki.
 
 
Przeczytane w ramach następujących wyzwań:
 
- "Odnajdź w sobie dziecko" i "Gra w kolory" u Magdalenardo na blogu "Moje czytanie"
oraz
- "W 200 książek dookoła świata" u Edyty na blogu "Zapiski spod poduszki".
 

 

 
 

 

czwartek, 25 września 2014

Co stuka po nocach?

Zadając to pytanie dzieciom, tak w nawiązaniu do jednej z ostatnich lektur, pewnie usłyszałabym odpowiedź w stylu: "Pająk z nogą w gipsie"...

Ale pytanie pojawiło się którejś sierpniowej nocy, między drugą a trzecią konkretnie, i po przeprowadzeniu dokładnego nasłuchu, źródło dźwięków zostało zlokalizowane gdzieś w okolicach rogu sypialni u wezgłowia.
Podejrzenia padły na kunę.

Następnego dnia obeszłam chatę dookoła oglądając dokładnie podbitkę, ściany i grunt wokół i zastanawiałam się, jak to zwierzę, znane ze swego"towarzyskiego" usposobienia, mogłoby się dostać tak wysoko... Ale po rozmowie z koleżanką, od zeszłego roku ekspertem doświadczonym w pacyfikacji kuny, którą dla celów operacyjnych nazwano Carlosem, uznałam że w świecie zdanym na łaskę i niełaskę środowiska nieprzekształconego wszystko jest możliwe...
Znalazlam w internecie tropy kuny i po raz drugi poszłam na obchód. Geologia sprzyjała, ziemia świeżo wygładzona przez deszcze, śladów jednak ani śladu...
W rozmowie z błogośpiącym natenczas małżonkiem wyraziłam pewne przypuszczenie, że może to myszka zaharcowała sobie w garażu pośród rurek i worków, i takich tam niezbędnych pozostałości, któż to wie...? Ale śladów tejże również nie znaleziono, a kolejne noce nie przyniosły podobnych efektów dźwiękowych.

Tajemnica została rozwiązana w miniony weekend.
Następnego dnia po przybyciu Babcia U. dokonała profesjonalnego obchodu wokół chaty i zakomunikowała ze znawstwem, że w podbitce zrobiły sobie... gniazdko ptaszki.
A konkretnie wydedukowała to po pozostawionych przez nie śladach na parapecie, a jakże!

Tegoż samego dnia wymyłam wszystkie parapety i okna, co dodatkowo oznaczało, że wyprosiłam pająki. Jednego z nich namierzyłam wieczorem podczas podlewania doniczek ustawionych w okolicach okna. Utajnił się skulony na liściu jaśminowca...

Jakież było moje zdziwienie, kiedy w niedzielę rano szykując rodzinne śniadanko wzrok mój padł na górny róg okna i...
Osłupiałam.
Stan wyglądał jak sprzed 24 godzin - pyszniła się w nim hardo rozpracowana po nocnej pająka zmianie, piękna, misternie utkana pajęczyna ze świeżymi muszkami rozpiętymi na niej jak diamenty na kolii.

Wnioski z zastanej sytuacji.
Wniosek 1. Przeciwko ptakom ponabijać druty.
I tutaj polecę z chwilową gawędą w innym kierunku.
Moja alma labor zlokalizowana w bliskiej okolicy Lasku Marcelińskiego zainstalowała latem dźwiękowe ostraszacze... Zorientowałm się w sprawie po powrocie z urlopu. Coś mi nie pasowało w okolicy, kiedy zmierzałam na spotkania i takie tam towarzyskie ekscesy. Dziwna-głucha cisza i czyste niebo... Ale dosłuchałam się po jakimś czasie, słyszanych w regularnych odstępach czasu, zawołań ptaków drapieżnych, z którymi po raz pierwszy miałam okazję spotkać się podczas służbowych pobytów w stolicy. Tam odstraszanie miało na sensownym (dla mnie) celu pozbycie się gołębi załatwiającyh sprawy na szklany dach na dziedzińcem.
Ale tu? Miałam też okazję spostrzec, wraz z MNK, skulonego w sobie wróbla, przemykającego ze strachem od krzaczka do krzaczka. Gdybyście go widzieli, biedaka...
"... i po ptakach..." skwitowałam sytuację.


Wniosek 2.
Zastosować preparaty przeciwko pająkom.
Bożeszmójboże.
Nie chce mi się gadać.

Wniosek 3.
Chwasty pryskać.
Opryskałam, zmontowawszy wcześniej opryskiwacz wedle instrukcji na nim. Jako osoba z tytułem naukowym ;) postępowałam zgodnie z obrazkami na butli, co obrodziło tym, że na dwa przęsła ogrodzenia WYLAŁAM, niezaopatrzoną w rozpryskiwacz rurką, 5 litrów oprysku.
Zdolna jestem, co?

Mam tylko takie naiwne spostrzeżenie.
Jak ktoś przeprowadza się na wieś, czy w dzicz, to kto tu jest gospodarzem i wcześniejszym lokatorem. Jaszczurki, pająki i ptaszki czy ludź?
Rozumiecie sami, że pająki i osrane parapety mi nie przeszkadzają. Cieszę się bardzo, że mimo stopniowej likwidacji chwastowiska spotkałam jeszcze w tym roku jaszczurki. Ale już trochę mniej.

Ale kuny wolałabym nie zapraszać ;)
 

poniedziałek, 15 września 2014

Lila Prap "Dlaczego?"

Autor: Lila Prap
Tytuł: "Dlaczego?"
Ilustracje: Lila Prap
Tłumaczenie: Bolesław Ludwiczak
Wydawnictwo: Media Rodzina
Miejsce i rok wydania: Poznań, 2005
Liczba stron: 36
Wiek dziecka: od 3 do 7 lat



Dlaczego hieny się śmieją, dlaczego żyrafy mają długą szyję, dlaczego lwy mają grzywy a słonie trąbę? Dlaczego krokodyle płaczą a małpy mają ogony?

Czy ktoś kiedyś zastanawiał się nad tymi sprawami? A co odpowiedziałoby na to dziecko? Zapewne prawdziwy, jak i zmyślony powód tych zoologicznych ciekawostek, byłby i interesujący i śmieszny.
Tak właśnie skonstruowana jest ta książka. Znajdujemy w niej prawdziwe odpowiedzi udzielone przez naukowców i odpowiedzi twórcze i prześmieszne, które padły z ust dzieci.
Co więcej, książka zachęca do wymyślania własnych odpowiedzi na postawione pytania, a także, do wymyślania własnych gatunków zwierząt.
Obaj synkowie podeszli bardzo różnie do lektury. Starszy podczas czytania zajmował się głównie wymyślaniem własnych odpowiedzi na pytania, natomiast młodszy z niecierpliwością czekał, aż przeczytam mu jaka jest prawdziwa odpowiedź i przyczyna.

Na koniec wymyślaliśmy nazwy nowych gatunków powstałych z wymieszania tradycyjnych, tych opisanych w książce.
Zabawa bardzo twórcza i inspirująca!


Recenzja bierze udział w następujących wyzwaniach:

- "Odnajdź w sobie dziecko" na blogu "Moje czytanie" Magdalenardo;


- "W 200 książek dookoła świata" na blogu "Zapiski spod poduszki" Edyty (kraj autorki - Słowenia);


- "Gra w kolory" na blogu "Moje czytanie" Magdalenardo - (wrzesień - kolor brązowy).


sobota, 13 września 2014

Czy można przekarmić rosiczkę?

Od chwili, kiedy pokazałam Karolkom we francuskobrzmiącym sklepie ogólnobudowlanym i ogrodniczym rosiczkę, każdy pobyt w strefie zieleni polegał na wypatrzeniu, czy są te rośliny "co się zamykają i zjadają muchy". Czasem wizyta kończyła się rozczarowaniem, bo asortyment zmalał i ulubionego kwiatka nie było. Więc kiedy półtora tygodnia temu natknęłam się na świeżutką dostawę dzbaneczników i rosiczek bez namysłu wzięłam dwa okazy. Pierwszy z gatunków, uwagi na małowidowiskowy proces trawienia zostawiłam na ekspozycji, ale piękne soczyste rosiczki nie mogły pozostać bez właścicieli. Jednym z nich stał się fan zoologii zrodzony przez pandeMonię, drugim dwójosób Karolkowy. Uciecha wszystkich chłopaków była szczera.


Tego samego dnia Karolki były świadkiem upolowania muchy przez rosiczkę.


Cóż, najpierw Mama tę muchę nieco przygotowała do trawienia. Ponieważ była wyjątkowo uprzykrzająca się, została nominowana do pierwszej kolacji naszego ulubieńca. Dostała packą po łebku, potem została pozbawiona nóżki i skrzydełka i wio na talerz - specialite de la maison...
Zanim musza inwalida doszła do właściwego liścia zdążyliśmy sami zamknąć jeden nieopatrznym dotknięciem, ale chwila ... chwila oczekiwania .... jeeeest, ciiii..... myyyyk i liść się zamknął.


Szok.....pierwszy raz byłam świadkiem takiego wydarzenia, oprócz oczywista bajek z pszczółką
Mają oglądaną hen przed wiekami. Widok niesamowity.


Następnego dnia postanowiliśmy zafundować podopiecznemu obiadek. Niestety Mama za mocno zaserwowała patelnią i musze danie stało się nieruchliwe. Roślina nie jest taka głupia, jak się jednak okazuje, bo liść po podrażnieniu zamknął się lecz już nie tak szczelnie, a po dwóch dniach otworzył się z obrzydzeniem pokazując na języku nietkniętą muchę.



Ten właściwy, który trawił, po tygodniu otworzył się, ale mucha nie zniknęła (oj, jak nikłą wiedzą z zakresu botaniki dysponuję). Muszka wygląda na lekko wymokłą, wyssaną ale nadal można rozpoznać, że to ona.



Pojawiło się zatem pytanie, jak często należy karmić rosiczkę?


...................


Podążamy pod górkę, Karolki na rowerach, mama pieszo.
- Mamo, mamo ślimak! - woła Mały O.
- Gdzie?
- Tam, patrz!
Przypatruję się drodze - jest winniczek.
- O, duży!
- A to jest mama czy tata...?
......
- Ślimak to jest mama i tata w jednym - odpowiadam ("muszę sprawdzić jak wrócimy, czy dobrze pamiętam")
- O, hmm...


...........................



Wypasione krzyżaki okupują okna. Znak, że trzeba umyć szyby.


Jeden z nich dostał ekspresowy wilczy bilet i przy pierwszym praniu wyniosłam go trzy metry dalej. Wrócił, więc przy drugim praniu dostał kopa w odwłok.

Udanego jesiennego sprzątania, uppps, weekendu!

czwartek, 11 września 2014

Kapitalny remont - skóra i klawiatura

Czy 42 lata na liczniku (dokładny przebieg kilometrów nieznany) to czas na kapitalny remont?
Wygląda na to, że tak.

Wiosną dałam sobie usunąć za pomocą miecza świetlnego moje ukochane znamię z ramienia, które wypatrzyła pielęgniarka podczas przygotowania mnie do innego zabiegu (usunięcia wyniosłości z twarzy). chlastu, chlastu i nie ma...

Teraz dowiedziałam się, że mój stomatolog zmienił zdanie odnośnie mej przeuroczej diastemy i stwierdził, że warto by było wyprostować...
Trochę podejrzewałam, że zmieni zdanie...
Mocno byłam przekonana, że coś trzeba będzie zrobić z własną szczęką i zębami
(gdyby ktoś o tym nie wiedział ciężko pracują całe życie, zmieniając swoje położenie...), skoro w ciągu niecałego roku pojawiły się zwiększone problemy z powierzchniami stycznymi zębów, które tu są, a tam ........ tam ich baaardzo nie ma. Coś trzeba z tym zrobić. Będzie.

Zatem pewnie wejdę w pogodny wiek jesieni z uśmiechem niczym pani z telewizji :)
Cóż jestem tego warta.

A tak sobie ceniłam nieliczne krzywe zęby wśród gwiazd TV...

Pewnie będzie mnie to kosztowało dwa nowoczesne odbiorniki, których odmawiamy sobie od dawna twierdząc, że wystarczy nam stary dupiaty Filip.
Poza tym, tak naprawdę to ja nie oglądam tele-wizji od kiedy przyszedł na świat Mały. Jeszcze zobaczyłam w ściszonej wersji  "Katyń" w TVP1, jeszcze zachwyciłam się "Moim Nikiforem" na TVP Kultura w towarzystwie śpiącego Małego O., ale teraz...

Teraz mam inne wizje. Wcale nie gorsze ;-)

Chociaż, wszystko zależy od tego, jak na to spojrzeć.

wtorek, 9 września 2014

Edyta Zarębska "Antek i stara jabłonka"

Autor: Edyta Zarębska
Tytuł: "Antek i stara jabłonka"
Ilustracje: Anita Głowińska
Wydawnictwo: Publicat - Papilon
Miejsce i rok wydania: Poznań 2012
Liczba stron: 32
Wiek dziecka: od 3 lat
Seria "Pierwsze czytanki" - dla dzieci w wieku przedszkolnym



Trafiliśmy na ciekawą serię książeczek dla różnych grup młodszych dzieci. Są w niej pozycje dla dzieci w wieku do 3 lat (z obwoluty wynika, że ma żółty nagłówek), takich co są w przedszkolu (z zielonym nagłówkiem - takim jak ta, o której zaraz kilka słów napiszę), oraz uczniów szkoły podstawowej, do których skierowana jest "niebieska" seria. Wszystkie charakteryzują się tym, że napisane są dużymi literami, prostymi zrozumiałymi zdaniami oraz zilustrowane barwymi, ciekawymi obrazkami.
Czuję, że poszukam dalszych tytułów, ponieważ ten został bardzo dobrze przyjęty przez obu synków. I obaj zareagowali identycznie, chociaż słuchali opowiadania w różnych dniach: po moim stwierdzeniu "Koniec" usłyszałam "Jeszcze raz".

"Antek i stara jabłonka" to wzruszające (o tak!) opowiadanie o chłopcu, który co roku przyjeżdża na wakacje na wieś do dziadków. Ma tam swoje ulubione zajęcia, miejsca i rzeczy, a jednym z nich jest jabłonka dająca najsłodsze jabłka na świecie. Ponieważ okazuje się, że jabłonka usycha i zostanie wkrótce wycięta, Antek postanawia za wszelką cenę ją uratować. I mimo, że nawet dziadek jest zdziwony tym co robi chłopiec, jego determinacja jest ogromna. Chłopcu udaje się uratować drzewo, ale jakimi sposobami to zrobił, nie zdradzę. Są to sposoby i mądre i dziecięce zarazem, ale każdemu życzę takiego zapału w ratowaniu ukochanych rzeczy.


Recenzja bierze udział w wyzwaniu Magdalenardo "Odnajdź w sobie dziecko" - szczegóły na blogu MOJE CZYTANIE.


 

sobota, 6 września 2014

Rok 2, tydzień 1, poziom 1 - wielobarwny panoramiczny

Drugi rok, tydzień pierwszy, poziom nr 1 - osiągnięty.
Zaliczyliśmy niniejszym, nie różniąc się tym samym od przedszkolaków obecnych wokół (praca, dom) pierwszą chorobę.
Pół nocy rzyganka.

A co ciekawego wokół? Synek koleżanki - nosogluty; sąsiadka Karolków - kichanko i nosogluty.

Dokładnie rok temu był: rok 1, tydzień 1 - poziom 1 - ekstrapak. Mały O. jako pierwszy zaczynając od 22:00 w REGULARNYCH DWUGODZINNYCH INTERWAŁACH haftował w podstwioną pod łóżko miskę. Nazajutrz Większy K. oraz ja zaliczyliśmy drugą generację, z tym, że Większemu po męsku "odpadło wieczko" u mnie natomiast "denko" z taką intensywnością, że zatruty ząb, z którego miałam mieć wyjęte lekarstwo, z żalem lecz i zrozumieniem pożegnał się z wizytą u stomatologa...
Ten wielobawny pochód zakończył Tata Obe a trzy dni później dziadkowie, już w swoim domu, którzy zaryzykowali i przyjechali do nas na coroczną wiejską imprezę o nazwie Rumpuć.
Po 24 godzinach u każdego z nas nie pozostało ani śladu po wątpliwych atrakcjach

Zastanawia mnie skąd te gówna biorą się w przedszkolach. I to zaraz w pierwszym tygodniu po rozpoczęciu roku szkolnego...



Powyższe informacje pochodzą z wczoraj.
Właśnie wymyłam łazienkę, ścianę i początek schodów z panoramicznego pawia, którym zaskoczył mnie Większy K...

To się już staje tradycją. Ciekawe, kto następny?


 

piątek, 5 września 2014

Barbara Kosmowska "Buba"

Autor: Barbara Kosmowska
Tytuł: "Buba"
Wydawnictwo: Media Rodzina, Warszawskie Wydawnictwo Literackie Muza S.A.
Miejsce i rok wydania: Poznań, Warszawa 2002. Wydanie I.
Liczba stron: 272
Wiek czytelnika: dla nastolatków


Znalazła się okazja, by wyciągnąć z półki i odświeżyć sobie znajomość z Bubą.
"Bubę" darzę wiekim sentymentem i sympatią. To pierwsza z książek Barbary Kosmowskiej, którą pisarka napisała nie dla dorosłych.
Całe szczęście, że po powtónym przeczytaniu moja miłość do niej nie zmalała, bo już bałam się, że po dziesięciu (jak nie więcej latach od pierwszej lektury) okaże się, że dystans do spraw opisanych w książce zwiększy się, a język przestanie zachwycać. Bałam się, że moje uwielbienie zniknie i nie będę mogła już więcej z głębi serca polecać tej książki tym, którzy jeszcze się z Bubą nie spotkali. Ale nie...
Dialogi nadal iskrzą, cięte riposty i błyskotliwe opisy powodują, że wchodzi się w tę opowieść ślizgiem, a czytanie przypomina wykonywanie (lub oglądanie) zgrabnych i dopracowanych technicznie piruetów na olimpijskim lodowisku.

Tytułowa Buba ma piętnaście lat. Z początkowego współczucia, że dziewczyna nie ma kiedy pouczyć się na kartówki i sprawdziany na następny dzień, przechodzimy do zrozumienia, że Buba to bystra nastolatka, której niekoniecznie przeszkadza to, że nie ma czasu na naukę. Naukę zastępują jej partie brydża rozgrywane w parze z dziadkiem w towarzystwie małżeństwa Mańczaków, którzy zjawiają się w domu na Zwierzynieckiej w trudnych do zdefiniowania interwałach i zawsze w najmniej spodziewanym momencie. Mańczakowie to jednak barwny tandem, wokół którego dzieje się kolorowo, choć pamiętałam ich bardziej jako "objadaczy" rodzinnych posiłków serwowanych przez zwalistą pomoc domową zwaną Bartoszową.

Przykładem jednej z brawurowo rozegranych scen jest ta, w której biorze udział para Mańczków, dziadek, Buba oraz, na dalszym planie, babka Rita (matka ojca Buby) sprowadzona na czas nieobecności rodziców do opieki nad pozostałymi domownikami (ku ich rozpaczy). Dialogi padają w tempie rozdawanych kart, komizm sytuacyjny powoduje, że człowiek z niedowierzaniem kręci głową, a szeroki uśmiech długo nie znika z twarzy.

Rodzice Buby to para wiecznie zabieganych ludzi - pisarka romansideł i prezenter telewizyjny, którzy "więcej rozmawiają ze sobą w lustrze, niż z dzieckiem". I mimo, że otoczka rodzicielska osadzona jest na dość nierealnym pułapie, to problem braku zainteresowania i czasu spędzanego z własnym, dorastającym dzieckiem, realny. Z drastycznych sytuacji mamy ledwie liźnięty problem przemocy w rodzinie na tle alkoholowym (u przyjacółki Buby, Agi), wobec którego teraz odczuwam pewien niedosyt. Ale w końcu główna bohaterka jest inna i na niej powinniśmy się skupić.

Za "Bubę" autorka dostała nagrodę w konkursie "Uwierz w siłę wyobraźni" a i pozostałe jej dzieła skierowane dla dzieci i młodzieży nie pozostały bez docenienia...
Właśnie odkryłam też, ku swojej niezmiernej radości, że we wrześniu i październiku będą miały premierę dwie nowe książki Barbary Kosmowskiej. Tak jak dotychczasowe, znajdą swoje miejsce w mojej lub mojej mamy bibliotece.

A sama Buba? Może wiele osób odnajdzie w niej swoją malutką część jeśli pomyśli, że i on usłyszał kiedyś od własnej rodzicielki słowa: - "Kiedy wyrośniesz z tych wstrętnych portek?"



Recenzja bierze udział wyzwaniach:

- "Gra w kolory"

oraz

- "Odnajdź w sobie dziecko" - oba to autorskie wyzwania czytelnicze Magdalenadro na blogu MOJE CZYTANIE.
 

czwartek, 4 września 2014

Idzie zima, he he he....

Post obiecany pandeMonii, której udzieliłam wczoraj prywatnych, ekskluzywnych, ekspressowych lekcji sztrykowania*.

Okazuje się, że co niektórzy widzą lewo dla innych jest prawo, i odwrotnie...
pandeMonia jako matka, która wyznała ostatnio publicznie, że zaczynają się dla niej w końcu wakacje, będzie mogła teraz spożytkować swoje manualne zdolności oraz superatę czasową by wydłubać piękną narzutę na swój ekspozycyjny, terapeutyczny szezlong.
Zrobiłyśmy również ocenę kosztorysu i czasorysu, czy jak go tam zwą, i stanowczo nie opłaca się siedzieć i dłubać. Opłaca się kupić gotowe i cieszyć oczy tu i teraz, zaraz. A nie za rok...
W związku z tym, kupo-ciechy załączam niżej zdjęcie czapeczki zimowej, którą wydłubałam w tempie ekspresowym dla bratanicy pod choinkę. Się da! Oczywiście pod warunkiem, że nie musimy wyrobić 12 kilo wełny. Na początek coś małego, prostego polecam.

Czapeczkę trza było nieco spruć, poniewóż okazało się po przymiarce, iż dziecię wygląda jakby miało głowę we wiaderku. Ale wdzięczni rodzice nie zgłosili uwag, przyjęli z godnością prezent po poprawce. Czy używany był -  nie wiem. Jedankowoż fajna wełenka jest tamże (szenila), w ekscentrycznych kolorach i niektórzy widzieliby w tym wybarwieniu skarpety po domu.

Może czapeczka zmieniła wcielenie... któż to wie, może jest podkładką pod gorące garnki, może wyściela leżankę kocurka...

Niech jej deseń lekkim będzie.
Oto ono. Dzieło.

* [gw. poznańska] - robienia na drutach

na leżąco

na stojąco


 

 
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...