czwartek, 31 października 2013

Tomasz Kruczek "Julka, Kuba i Zebra"

Autor: Tomasz Kruczek
Tytuł:  "Julka, Kuba i Zebra"
Ilustracje: Magda Błoch
Wydawnictwo: Replika
Rok wydania: 2011
Stron: 12
Wiek dziecka: 3-6 lat


Tę "mocno" edukacyjną książeczkę znalazł w bibliotece młodszy synek.

Wygląda na to, że przypadkiem natrafiliśmy na większą serię z tytułowymi bohaterami. Zapowiada się ciekawie, bowiem wśród kolorowych, przyjaznych oku obrazków, mamy okazję znaleźć przemycone bardzo ważne sprawy.
Zebra z okładki to nie jest zebra z zoo, lecz taka zebra, która leży na ulicy od wieczora aż do rana, a jak postępować, żeby bezpiecznie przejść na drugą stronę ulicy, to temat tej książeczki.



Osobiście bardzo przypadł mi do gustu sposób przedstawienia sprawy, jak na tak małą i krótką pozycję - samo sedno drobiazgowo zilustowane i zgrabnie zrymowane:



Książeczka zrobiła na mnie na tyle pozytywne wrażenie, że nie chciałam jej  pominąć w zestawieniu ciekawych, wartych poznania lektur dla dzieci.

Uczestniczymy w wyzwaniu czytelniczym "Odnajdź w sobie dziecko".

niedziela, 27 października 2013

Tadeusz Kubiak "Zaczarowane konie"

Autor: Tadeusz Kubiak
Tytuł: "Zaczarowane konie"
Ilustrował: Tomasz Borowski
Wydawnictwo: Nasza Księgarnia
Miejsce, rok i numer wydania: Warszawa 1981, wydanie II
Stron: 24
Wiek dziecka: 4+


To książeczka z mojego dzieciństwa. Na wewnętrznej stronie okładki znajduje się nawet mój exlibris, wykonany na gumce myszce za pomocą żyletki ;):



W którymś z programów młodzieżowo-dziecięcych proponowano wykonanie własnego exlibrisu. Oto i on. Datowanie: lata osiemdziesiąte XX wieku
 Któregoś dnia podczas jazdy do przedszkola zaczęłam opowiadać synkom o tym, co to są konie mechaniczne. Chłopaki, a już szczególnie młodszy, bardzo interesują się samochodami. Wtedy przypomniała mi się ta książeczka. Odszukałam ją na regale i przeczytałam fan(atyk)om motoryzacji ;)
Bardzo się im spodobała, a poetyckie porównania części budowy silników i samochodów bardziej przypadły do gustu ... starszemu.


Mieszkają w skrzyni
biegów, w gaźniku,
w cylindrach takich
arcymagików.

Utwór "Zaczarowane konie" to też trochę taka mała historia motoryzacji oraz roli koni w służbie człowieka - mamy konie cyrkowe, dorożkarskie, wyścigowe i pociągowe:

ten obraz z dzieciństwa jest już niedostępny dla moich dzieci...

W mojej pamięci żyło przekonanie, że w wierszu była mowa o ferrari. Po przeczytaniu go na nowo okazało się jednak, że poeta opisał ... fiata. Zmylił mnie ten mustang na masce samochodu.

W dalszym ciągu nie wiem (nie mam czasu sprawdzić...) skąd pochodzi określenie "koń mechaniczny"; podejrzewam, że ma powiązanie prawdziwymi końmi i ich mocą czy szybkością.
Czym prędzej będę musiała tę wiedzę uzupełnić, bo lepiej rozmawia się z młodym pokoleniem wiedząc nieco więcej niż ono ;)...

Książeczka pochodzi z serii "Poczytaj mi mamo", serii, która była chlebem powszednim dla dzieci urodzonych w latach "okołosiedemdziesiątych". Teraz jest ona zrewitalizowana w twardookładkowym wielotomowym wydaniu. My mamy kilka pozycji w tej starej postaci:


Bierzemy udział w wyzwaniu czytelniczym Magdalenardo "Odnajdź w sobie dziecko".

P.S. Moi mężczyźni właśnie oglądają wyścig Formuły 1 na torze w Delhi...

sobota, 19 października 2013

Zimno, coraz zimniej

Z pewym zażenowaniem obserwuję, ale też i uczestniczę, w dyskusji o kanonie lektur szkolnych na blogu: http://zimnoblog.blogspot.com/2013/10/2207-o-bullerbyn.html

Właściwie, to w tej chwili zrobiła się dyskusja nie o lekturach, czytaniu, szkole, ale o tym czy autorka bloga ma rację czy nie, i to podsycana przez samą bohaterkę postami i komentarzami, które zaczęły się skupiać na tym kto co powiedział, jak to zinterpretować oraz wymyślaniem metafor typu sushi - co autor chciał przez to powiedzieć...

Czytam, i czasami bierze mnie pusty śmiech, bo co to za sposób dyskusji, kiedy osobę podpisującą się imieniem i nazwiskiem pyta się o tożsamość zawodową (Filip z zielonymi oczami). A na jej życzliwą, acz stawiającą mocno do pionu, odpowiedź popartą wieloletnim doświadczeniem, pada komentarz w stylu: jestem radcą prawnym i mogę Cię pozwać za naruszenie dóbr osobistych, i że jedno równa się drugiemu...
Zażenowanie, Panie, zażenowanie....

Dlatego już od trzech postów zastanawiam się, czy nie wypisać się z grona obserwatorów i czytam wstrzymując się ile można od wtrącenia swoich trzech groszy, choć dyskusja i argumenty adwersarzy ciekawe.... Ale z drugiej strony to interesujące
doświadczenie obserwować taką sprawę.

Wiosną, czytając blog Zimno, w którym rozpisała Ona kilka konkursów z nagrodą w postaci swojej książki, spotkałam się z komentarzem, że liczy się tylko jej zdanie (czyli Zimno). Wówczas trochę mnie to zdziwiło, ale teraz dochodzę do podobnych przemyśleń, niestety.

Jak mi ktoś mówi: "Jestem skromny" to mu nie wierzę, i dlatego ostatnie zdanie mojego komentarza brzmiące:

"Pochlebiasz sobie bo myślisz, czy pochlebiasz sobie ze jesteś naiwna"

to była pierwsza moja myśl po przeczytaniu posta z tekstem:

Myślę (w niczym sobie nie pochlebiając, oczywiście), że to jednak w jakiś sposób naiwne wierzyć jak Chwin (no i jak ja trochę też), że słowo pisane, książki, literatura, że ten cały piśmienniczy kram ma moc.

Komentarz miał się tak nie kończyć, ale wyszedł. Za to ta nurtująca mnie myśl, ten błysk myślowy z wykrzyknikiem w głowie (mówiącym "oj uważaj"), pociągnął mnie do powrotu do ławki uczniowskiej i powstania komentarza w stylu wypracowania ;) Bardzo to insirujące, ale jakoś tak czuję, że autorka nie wykazuje się zrozumieniem wpisów komentujących osób, wytykając nam (nie wiem doprawdy skąd) hejterstwo. Jeśli wyrażanie swojego ODMIENNEGO zdania i przytaczanie własnych przykładów życiowych to hejterswto to ja dziękuję.

Chyba się oderwaliśmy od rzeczywistości lub sodówka uderzyła nam do głowy.

O matko, nie nie nie, projekt blog się nie udał. Chyba pora go zakończyć ;) albo zawiesić na jakiś czas, skoro pomysłów brak i to, co robimy odrzuca nas... Albo gdy popularność stała się naszą zmorą. Bo tym sposobem (a mam na myśli sposób moderowania dyskusji), dobrego zdania o sobie wśród innych sobie nie zapewnimy.

"Przewietrzyć kanon lektur..."
Kanon to taki utwór, który się powtarza po przesunięciu frazy, przez co jest rozdźwięk ale też i zauważalna harmonia, i cytat: "powtarzanie tematu w różnych głosach".
Przewietrzyć zaś można swój umysł idąc na przykład na wyczerpujący spacer...

No i widzę też tam brak dystansu do siebie.
Jak ktoś wytknie błąd podziękować, nawet jeśli robi to w sposób nielogiczny...

(Czasem boję się napisać to co myślę, w końcu nie robię tego do zeszytu schowanego na końcu zapchanej szuflady...), ale nie wstydzę się swojego zdania.

...tak sobie myślę...

czwartek, 17 października 2013

Ulotne...

Na dobranoc, utrwalę jeszcze coś, co już praktycznie nie istnieje w tej formie.

Zainspirowana przez Inas paradis, wyplotłam w niedzielę ozdobę na drzwi. Z rozsypującego się w dłoniach winobluszczu, z uwitymi z liści różyczkami (Teściowa byłaby ze mnie dumna ;)), i kawałków różnych ozdobnych pozostałości z jakichś otrzymanych niegdyś bukietów...
Zadowolona byłam z efektu niezmiernie. Oto on:

 I detale:




Cóż, kiedy forma przestała istnieć...

Tak samo jak ulica, którą fotografowałam zaledwie dwa tygodnie temu. Już nie ma liści na tych drzewach.
Jesień jest niezwykle ulotna w swym pięknie.

...i smutno mi, bo nie wiem jak pomóc i co powiedzieć osobie, która jest dla mnie bardzo ważna...



Dobranoc

wtorek, 15 października 2013

Polska? Gola!

Większy K. razem z Tatą oglądają mecz Polska-Anglia. Nie wiem jak On jutro wstanie do przedszkola...
Niech ogląda, jeszcze święcie wierzy w możliwości polskiej kadry narodowej.
Jego fascynacja footbolem ociera się momentami o granice absurdu w świecie dorosłych ;)
Dzisiaj na tablicy w przedszkolnej szatni zmieniły się rysunki. Przez 2 czy 3 tygodnie wisiały prace dzieci zatytułowane "Mój portret". Większy K. świetnie zauważył u siebie zielone oczy i powstała dość barczysta postać w żółtej koszulce. Dodam - żółtej koszulce Borussii Dortmund.
Któregoś razu poprosił, żebym z Jego szufladki pomogła Mu zabrać parę rysunków. Podczas tej czynności starszy przebierał "odpowiednie" prace i  mignęła mi nasza rodzina. W koszulkach Borussii Dortmund.
A wracając do przedszkolnej galerii: dziś autoportret zastąpiła praca przedstawiająca dom.
Przyrzyjmy się uważnie firankom:




A po prawej, to nie trampolina. To grill...

poniedziałek, 14 października 2013

Las zaprasza nas

Piątkowe wyjście do lasu zasponsorował nam sezonowy wylęg wirusa pokarmowego.



Na szczęście, o mało intensywnym przebiegu, aczkolwiek mając na stanie dwa nawzajem zakażające się ekosystemy, wolałam poprosić o opiekę i ewentualnie obserwować co się dalej będzie działo w domu, niż martwić się w pracy czy nie zadzwoni telefon z informacją, że mam odbierać Małego czy Większego, bo COŚ się dzieje.

U lekarza byliśmy w czwartek, bo środowy wieczór zakończył się nam 38 stopniami na termometrze (bynajmniej nie na dworze), a odbiorowi z przedszkola towarzyszyło skarżenie się Większego K. na ból głowy, nudności i pokładanie się na czymkolwiek...

Ponieważ jednak około 18:00 stan był 36,6, pojechaliśmy na pipi kebab. To już jest nasza mała świecka tradycja - raz w miesiącu musi być;) I być może to miało wpływ na ogólny łagodny przebieg infekcji, bo wiadomo: nie ma to jak spełnianie zachcianek i pyszne jedzono;):))

Niemniej jednak bóle głowy i brzucha w czwartek nadal były zgłaszane, więc tym razem to farmacja polska dostała wsparcie a mama wolne, i dzięki temu pomyślałam, że może pomyję podłogi?
Od weekendowego, konkretnie niedzielnego sprzątania po upływie 48 godzin, podłoże wołało o pomstę do nieba!
Gdybym była w domu non stop chyba bym nerwowo nie wytrzymała widząc postęp w zabrudzaniu podłóg... Akurat na tym punkcie jestem niestety wyczulona... i przeczulona.

Zatem na liście prac domowych odznaczyłam: wkopany border, powyrywane chwasty na przydrogowym przyczółku pseudoogrodowo-ziołowym i wczesnym popołudniem po obiedzie wyruszyliśmy na grzyby.

Sezon na grzyba jest w pełni, niestety w lasach sucho, więc maślaki z "karolkowego lasku",  które rosną w tym roku w grupach dosłownie pod KAŻDĄ sosenką musieliśmy sobie darować. Same robaczywki. Ale zdarzały się ciekawe okazy ;)



Ale pożytku z nich tyle co z tych gości:


Tymczasem las po drugiej stronie drogi wołał nas i zapraszał piękną feerią barw:





Większy K. przeszkolony w przedszkolu z symbioz grzybowych - brzoza - muchomor - prawdziwek został wydelegowany do patrolowania okolic brzózek.



Mały O. bez swojej "kołownicy" nigdzie się nie rusza


Zestawienia barw wprost nieprawdopodobne.


Na koniec spaceru po lesie miałam na linii telefonicznej psiapsiółę z grupy wsparcia i Babcię U.

I w tym właśnie czasie Karolki zrobiły sobie pełen wypas - na czele z tarzaniem się jak warchlaki po runie leśnym...


To morwy


Po powrocie na osiedle wypatrzyłam jeszcze takie kwitnące cudo:



A przyjrzawszy się bliżej temu, co za furtką sąsiadów można wypatrzyć takich mieszkańców ... :


Pani robi na drutach a pan czyta książkę. Sowa pilnuje państwa.


No to dużo babiego lata sobie życzmy jeszcze! :DDD

I bardzo serdecznie dziękuję za wszystkie komentarze jakie tu zostawiacie. Jest mi niezmiernie miło je czytać i Was gościć.
Duża buźka :)X

aaaaa zapomniałabym!
a zbiory?

Oto one:


niedziela, 13 października 2013

Geronimo Stilton "Uwaga na wąsy...nadchodzi Myszogoni!"

Autor: Geronimo Stilton
Tytuł: "Uwaga na wąsy...nadchodzi Myszogoni!"
Ilustracje: Larry Keys
Tłumaczenie: Fabia Nimysz
Wydawnictwo: Firma Księgarska Jacek i Krzysztof Olesiejuk
Wydanie i rok wydania: Wydanie I, 2007
Stron: 128
Wiek dziecka: 6+


Jak się spojrzy na stopkę wydawniczą tej książki, to człowiek zastanawia się o co chodzi i czy to żart, czy rzeczywistość. Gdyby nie to, że w Polsce książkę wydało wydawnictwo Olesiejuk, to pewnie też mielibyśmy do czynienia z myszą redakcją, wystarczy spojrzeć na autora tłumaczenia...

Zgodnie z tym, co znajdujemy na grzbiecie książki, jest to czwarta część większej sagi o szefie wydawnictwa "Echo Gryzonia" myszczyźnie, znaczy myszynie, Geronimie Stiltonie.
Nie znam poprzednich przygód Geronima, ale ta jest wyjątkowo emocjonująca.

Pewnego lipcowego poranka okazuje się, że sztandarowe wydawnictwo Stiltona, gazeta "Echo Gryzonia", nagle znika z wszystkich kiosków. Jego miejsce zajmuje "Wrzask Pantegany", rozpowszechniający informację, że najpoczytniejszy dotychczas dziennik jest na skraju bankructwa. Geronimo idąc do pracy, natrafia następnie na księgarnię, w której od zawsze królowały książki Wydawnictwa Stilton, a tymczasem ich miejsce nagle zajęły książki Wydawnictwa Wrzask. Tym razem ślad jest już wyraźny, bowiem po raz drugi Stilton słyszy, że za tą sprawą stoi tajemniczy szczur o jednym oku. Co gorsza, tajemniczy szczur o jednym oku podkupił lokal, w którym mieściła się redakcja "Echa Gryzonia", a następnie przez telefon Geronimo dowiaduje się, że bank w którym miał swoje depozyty również został przejęty przez złowrogiego konkurenta, i Stilton od tej chwili nie ma żadnych szans na jakiekolwiek dofinansowanie.

Ale Stilton to nie byle jaki myszyn. Odzyskuje czytelników przez bezpośrednią dystrybucję swoich gazet (nawet on sam stoi z gazetami na ulicy) oraz zatrudnia z anonsu Myszogoniego. A ten myszyn, to dopiero ciekawy przypadek! Wpadający wszędzie z tytułowym krzykiem, rzucający na prawo i lewo swoje ulubione hasło "Do stu tysięcy marketingów!" i wierzący w Stiltona jak nikt inny. To właśnie Myszogoni wpada na pomysł jak zdobyć milion.
Wystarczy przecież, że Geronimo zgłosi się do udziału w telewizyjnym quizie "Pułapka na myszy", w którym stawką jest również... ogon uczestnika. Myszogoni wierzy w swojego mocodawcę, ponieważ zna jego możliwości - Stilton jest bowiem intelektualistą i literackim erudytą.


Stilton wygrywa konkurs. Dla ciekawostki podam, że pięć pytań na jakie musi odpowiedzieć główny nasz bohater dotyczy między innymi ludzkiej literatury o wampirach i potworach, gdyż teleturniej nosi tytuł QUIZ-HORROR.

A kim jest tajemniczy szczur o jednym oku i dlaczego w ten sposób pragnął zaistnieć w świecie kultury?
Tego nie zdradzę, ale przyznam się, że czytając co wieczór kilka rozdziałów, mnie samą zżerała ciekawość :)

Starszy synek zauważył czwórkę na grzbiecie książki - będziemy szukać pozostałych przygód Geronima Stiltona. Książeczkę czyta się bardzo dobrze, sama treść jest ilustrowana czcionką oddającą napięcie i akcję, rysunki są pełne akcji i bardzo kolorowe. A jak dotąd, starszego bardzo zaciekawił obrazek z mapą Myszogrodu. Zobaczie sami:



I to:

:)))
Ja też bardzo lubiłam jako dziecko analizować mapy (i nadal lubię).

Bierzemy udział w wyzwaniu czytelniczym Magdalenardo "Odnajdź w sobie dziecko".

środa, 9 października 2013

Jesiony i maślaki

Wykorzystałam "swoje" 1,5 godziny w piątek od momentu wyjścia z pracy do wizyty u stomatologa i obfotografowałam jedną z moich ulubionych ulic jesienią.

Ulica Kasztelańska, obsadzona jesionami, jest o tej porze roku żółta, trochę czerwona, powoli zasypywana przez spadające liście, z którymi próbują uporać się mieszkańcy.
Mijałam właśnie takiego jednego, który upychał liście do worka. Jak widać cała ulica jest już obstawiona pełnymi workami, a to jeszcze nie koniec. Mieszkańcy pewnie się irytują, ale dla mnie to jedna z bardziej urokliwych ulic o tej porze roku.










Kiedy w czasie studiów mieszkałam na Sołaczu moją ulubioną jesienną drogą była Aleja Wielkopolska, której podwójne pasy ruchu samochodów rozdzielone są traktem spacerowym z ciągiem kasztanowców.

A jesień bez zbierania grzybów to dla mnie nie jest jesień.
W niedzielę późnym popołudniem poszliśmy z Karolkami nazbierać karmy dla zwierząt. Większy K. poinformował, że w związku z tym, że w październiku w przedszkolu jest akcja troszczenia się o zwierzęta ma przynieść w poniedziałek karmę dla psiaków.
Wersja Małego O. była natomiast taka, że Pani powiedziała, że mają iść do lasu i nazbierać jedzenia dla zwierząt.
...?
Cóż było robić? W niedzielę była bardzo przyjemna pogoda, bo mimo, że nie świeciło słońce to było bezwietrznie i jak dla mnie idealnie :) Późnym popołudniem wyciągnęłam więc Karolków na spacer do "ich" lasku i na łąki:





Nazbieraliśmy żołędzi i wracając zaczęło się polowanie na grzyba... Ha!
Już zaczynało się ściemniać, więc jakość zdjęcia kiepska. Ale radość Większego K. ze znalezienia grzybków, a wcześniej radocha obu z odszukania w trawie żołędzi była nie do opisania!



A tu zdobycze z poźnopopołudniowej wyprawy. Bardzo lubię zbierać i bardzo lubię jeść grzyby - na przykład w śmietance z cebulką... Mniammmm :P

Tylko Tata Obe. potraktował nasze zbiory per noga, nie wierząc, że to maślaki. Kto nie chce niech nie wierzy, my wiemy swoje!!!



P.S. Mieszkając w Poznaniu wybieraliśmy się z Babcią U. do Lasku Marcelińskiego na grzyby - są tam do znalezienia podgrzybki, prawdziwki, koźlaki. Całkiem niezłe zbiory wtedy mieliśmy :)

sobota, 5 października 2013

"O hejnale mariackim"

Autor: Edyta Wygonik-Barzyk
Tytuł: "O hejnale mariackim"
Ilustracje: Aleksandra Michalska-Szwagierczak
Wydawnictwo: Zielona Sowa
Rok wydania:  2004
Stron: 12
Wiek dziecka: 4+

Książeczka pochodzi z wydawniczej serii "Moja pierwsza książeczka". Jest w oprawie tzw. twardokartonowej z zaokrąglonymi rogami, ale z uwagi na treść poleciłabym ją raczej starszym dzieciom, powyżej 4 roku życia.
Przyjazna maluchom forma i kolorowe obrazki pozwalają ją "podać" maluchowi, ale czy taki maluch zrozumie i zainteresuje się tą historią, nawet jeśli podana jest w krótki i przystępny sposób? Raczej wątpię.

Mój starszy synek usłyszał po raz pierwszy o hejnale granym na wieży Kościoła Mariackiego i o legendzie z nim związanej na którymś z wczesnowiosennych wspólnych spacerów. Mógł mieć wtedy właśnie jakieś 4-5 lat i bardzo go ta historia zaintrygowała.
Opowieść o hejnale mariackim stanowiła wówczas wstęp do omówienia budownictwa średniowiecznego, zarysu dziejów uzbrojenia wojsk w Polsce, zarysu historii Polski od średniowiecza do II wojny światowej i rozkładu stosunków miedzynarodowych Polski od zaborów do współczesności :))). Nie przesadzam wcale - wszystko to odbyło się w przystępnej dla dziecka formie i bez zbytnich szczegółów, ale z poszanowaniem realiów i prawdy historycznej :)

Myślę, że warto dzieci zaznajamiać z polskimi legendami, jest to bowiem część naszej kultury i tożsamości. A taka lektura u ciekawego świata dziecka może być początkiem do dalszych opowieści i stopniowego zgłębiania wiedzy, niekoniecznie czekając na właściwy etap edukacji szkolnej...
Zachęcajmy do tego dzieci, dopóki są jeszcze głodne wiedzy i chłoną informacje, kiedy mają w sobie naturalną ciekawość świata, nie organiczoną jeszcze "realizacją podstawy programowej" w szkole.

Przeczytane w ramach wyzwania czytelniczego "Odnajdź w sobie dziecko".


 

czwartek, 3 października 2013

"Skarby jesieni"

Miałam napisać jak bardzo lubię jesień, szczególnie perspektywy dróg obsadzonych jesionami, które właśnie przepięknie żółkną. Pochłaniam każdy metr i sekundę takiego widoku...
Nie wiem czy uda mi się zrobić zdjęcie moich ulubionych ulic o tej porze roku,  bo jestem ciągle w samochodzie, ciągle z miejsca na miejsce...

Ale chciałam się dziś pochwalić dziełem mojej koleżanki z dzieciństwa, która zawodowo zna się na układaniu bukietów.

Przepiękny jest :-D


zdjęcie pobrałam z Facebooka

wtorek, 1 października 2013

Korzenie wyrrrwane - nerwy zszarrrpane


Oto widok na niebo spod Instytutu Stomatologii w Poznaniu w czwartkowy wieczór - 19.09.2013 r.  godzina około 18:30...

Widok groźny, niebo zachmurzone, zachodzące słońce podpala od dołu kłęby chmur...

Taki stan duszy.

Tak zakończyła się nasza niespodziewana wędrówka z Karolkami. Nieprzewidziany zbieg okoliczności sprawił, że po tygodniu od poprzedniego razu dostałam drugi strzał z promieni rtg. Tym razem w towarzystwie Małego O.

Mam cichą nadzieję, że korzenie tego pedagogiczno-stomatologicznego horroru, który był naszym udziałem tkwią w tym zdarzeniu. Bo efekt końcowy jest wprost trudny do ogarnięcia...
Generalnie nie wiem od czego zacząć tę opowieść. Może powinnam od końca, potem związać koniec z końcem i byłoby OK, ale to nie takie łatwe.
W każdym bądź razie, od czwartkowego wieczora jestem na herbatkach uspokajających...:) melisa, "relax" z Lidla, rumianek...



W czwartek rano żegnając się z Karolkami w przedszkolu słyszałam "Przyjedź mamo wcześniej". To dzień, w którym Większy K. ma w przedszkolu Akademię Reksia. Tak jak miał obiecane jeszcze przed wakacjami, został zapisany na te zajęcia. Całe szczęście, że w tym przypadku okazały się one bezpłatne dość szybko, dzięki dogadaniu się Fundacji Piotra Reissa z władami miasta. W końcu to promocja kultury fizycznej...

Udało się, odebrałam Malego O.i usiedliśmy na sali obserwując dumnego starszego brata.
Mały O. ewidentnie się nudził, a może bardziej wiercił. Ale to jego wiercenie nie było aż takie nasilone...
Zajęcia trwają 30 minut. Na 10 minut przed końcem, pamiętam to doskonale, Mały O. stał między stoliczkami. Schylił się, czy przykucnął, i nagle ... płacz, a na podłodze, na podłodze.........leżały Jego dwa zęby........ górne jedynki....

Najpierw musiałam Go uspokoić i próbowałam zahamować lecącą z buzi krew. W głowie gonitwa myśli - "Jechać do stomatologa, może wprawi zęby, piszą o takich rzeczach gazetkach dla mam... Który gabinet, ten w którym Większy K. ostatnio bywał? To 5 minut drogi..."
Przed zdarzeniem Mały O. zdążył obalić swoje ukochane mlenio więc miałam jeszcze na dnie butelki trochę mleka. Tak jak piszą - zęby włożyć do mleka i jak najszybiej zjawić się u dentysty.
Zadzwoniłam jednak do tego, u którego mam jeszcze nieskończone leczenie kanałowe - pół godziny drogi w godzinach szczytu. Skojarzył kto dzwoni wysłuchał i mówi: "Niech Pani wsiada w cokolwiek tramwaj, autobus i przyjeżdża jak najszybciej. Zobaczymy co się da zrobić"...
Godzinę po fakcie - bo trochę zeszło: uspokajanie mniejszego, potem akcja ze starszym, bo się zbuntował, że nie wracamy do domu, musiałam Go uspokoić, przekupić, żeby zaczął współpracować, wytłumaczyć, że Tata nie może po Niego przyjechać, bo zanim Tata przyjedzie my będziemy już w drodze powrotnej... - zatem po niecałej godzinie byliśmy na fotelu.

Pan dentysta próbował umocować ząbki, ale niestety, jak to określił, Mały O. wybił je sobie "Precyzyjnie"...
W jednym został maleńki odłamek w dziąśle, drugi był wybity z takiej strony, że przy nagryzaniu niestety nie utrzymałby się. Tzw. fachowe "pomostowanie" z racji małej cierpliwości dziecka nie wchodzio w rachubę.
Poradzil jechać na dyżur do Instytutu Stomatologii, gdzie jest typowa dziecięca stomatologia. Podyskutowaliśmy, że konieczne byłoby zdjęcie rtg, żeby sprawdzić czy nie uszkodziła się kość i stałe zęby...
W sprawch zdrowia wyznaję zasadę "kuć żelazo póki gorące" więc tylko jeszcze omówiłam z Panem Doktorem najmniej zakorkowną trasę i wio...To też nie zajęło nam dużo czasu, z Hetmańskiej przy Kasprzaka przez Wyspiańskiego, Wojskową, 15 minut i byliśmy od molochem.

Byłam tam po raz pierwszy. Panie, które pracują od 8 rano w rejestracji były już bardzo zmęczone, ale ciągle bardzo miłe, w budynku pustki zupełne...  I moje dzieci, które jeszcze miały ochotę biegać po wypolerowancyh gresach na podłodze...
Groziłam Im przykuciem do ławek i wołałam o litość z uwagi na niechybnie grożącą mi siwiznę in statu nascendi.
Badanie na fotelu, skierowanie na prześwietlenie, wykonane z marszu (za nami już po chwili utworzyła się zaskakująco kolejka..) 8 minut czekania i mały oddech ulgi -  nic się nie uszkodziło, został mały kawałeczek ząbka, ale starsza Pani Doktor zadecydowała, że nie ma co go wyciągać i dłubać, żeby nie uszkodzić przypadkiem zawiązków stałych ząbków... Na zdjęciu było już je pięknie widać. Zalecenie na stałą regularną kontrolę, pierwsza już za miesiąc. Podyskutowałam z Nią jeszcze o perspektywie rozrastającej się żuchwy i jakimś aparacie, o którym wspominał Pan Doktor, ale usłyszałam, że Mały ma zęby po mnie ;), więc może nie być problemu, jednak wskazane są regularne kontrole...
Na koniec jeszcze rejestracja na za miesiąc - "Panie jeszcze godzinę do końca mają? (pracują do 19:30) i zejście na dół.

Na pocieszenie czekolada z automatu; drugi raz, pierwszy tydzień temu na moim zdjęciu rtg. No to już mała tradycja nam się zrobiła i wyjście na świeże powietrze...

A tam? - widok na załączonym obrazku.
W moim umyśle już lekko spokojniej, ale kotłowanina wewnętrzna nadal.

Już w naszej wsi minęliśmy Tatę, który jechał rozliczyć się ze znajomym, i który jak stwierdził gdy nas zobaczył zrobiło mu się gorąco. Wiedział co się stało, bo dzwoniłam do Niego z drogi do pierwszego dentysty, ale to było prawie 3 godziny wcześniej...

Gdyby to się nie stało przy mnie prawdopodobnie trudno byłoby uwierzyć w fakt, że Mały O. ani nie biegał, nie wpadł na nic, ani się nie uderzył, ani nie pośliznął, nic z tych rzeczy. Naprawdę, stał ode mnie na wyciągnięcie ręki.

Nikomu nie życzę takich przeżyć, ale powiem też - nie czuję się winna. Nie wiem jak to się stało. Prawdopodobnie uderzył się w buzię oparciem krzesełka lub o kant stoliczka gdy się schylał lub podnosił głowę...

Ach i jeszcze w nocy miałam tak okropny sen, że zbudziłam się o 4 i już nie zasnęłam...
Rano w pracy czułam się jak przejechana walcem.

Przez weekend miałam cały czas nerwy na wierzchu, bo teraz każda głupota to jest praktyczne zagorożenie dla ... wszystkiego.. ręce nogi głowa....
Psychoza.

Herbatki chyba zaczęły działać, bo od niedzieli czuję wewnętrzną potrzebę zwolnienia obrotów, takiej stop-klatki nad każdą rzeczą. Małymi kroczkami, ale do celu. Bardzo małymi; uczę się chodzić na nowo jako matka chłopaków.
Boże, co za perspektywa!!!



:[
Pocieszenia i dobre rady mile widziane.

PS Dziadek płakał jak dziecko gdy się dowiedział....

PS 2:  Mały O. dzielnie zniósł oględziny na fotelach dentystycznych. Czekając za pierwszym razem na wejście do gabinetu zapytał: "A stucne zeby są doble?" A wychodząc od Pana Doktora i słysząc naszą rozmowę, że będzie miał problem z jedzeniem odparł: "Jus wiem jak będę jadł" i mimiką pokazał jedzenie na boku. Zaradny optymista :)




Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...