środa, 30 września 2015

Irena Landau "Kuba i niesforna piłka"

Autor: Irena Landau
Tytuł: "Kuba i niesforna piłka"
Ilustracje: Marta Sobalska
Wydawnictwo: Publicat S.A.
Miejsce i rok wydania: Poznań 2015
Liczba stron: 32
Wiek dziecka: 6 - 8 lat

Seria: "Pierwsze czytanki"


Bardzo spodobała mi się seria "Pierwsze czytanki". Duże litery, nieskomplikowane ale ciekawe historyjki, kolorowa szata graficzna. W sam raz dla dzieci rozpoczynających przygodę z samodzielnym czytaniem. O niektórych książkach z tej serii była już okazja tu napisać (KLIKKLIK). Tym razem korzystając z tego, że znalazłam się w stolicy i miałam wystarczająco dużo czasu by pobuszować w przyległym do dworca Empiku, nabyłam dwie kolejne książki, których nie miałam okazji zauważyć wcześniej w internetowych księgarniach.


Kiedy rano Kuba wyszedł z domu na ogródek znalazł tam piłkę. Piłka miała złociste kropki i jedną srebrną. Gdy okazało się, że przedmiot nie należy do żadnego z sąsiadów, chłopiec mógł się nią bawić. Ale już na początku zabawy okazało się, że piłka "nie słucha" chłopca i nie leci tam, gdzie Kuba ją rzuca.
Jak myślicie, jaka mogła być przyczyna?
Piłka nie była przedziurawiona, nie była też nierównomiernie nadmuchana, i to nie wiatr ją znosił w innym kierunku...
Z piłki dochodziły odgłosy mlaskania i rozmowy, ale słyszał je tylko pies Kuby, Rogal.
...
Otóż, był to statek kosmiczny, który wylądował z powodu awarii. I tak, jak niespodziewanie się znalazł w ogródku Kuby, tak znienacka wystartował w kosmos.

Co ciekawe, Mały O., który skończy 6 lat w listopadzie i któremu czytałam to opowiadanie przed snem nie domyślił się, że piłka to było UFO. W przeciwieństwie do Większego K. (lat 8), który sam je sobie przeczytał chwilę po nas i świetnie zrozumiał, o czym była mowa.


Wpis bierze udział w wyzwaniach:

- "Odnajdź w sobie dziecko III" - u Magdalenardo na blogu "Moje czytanie" i
- "Celuj w zdanie" u Sylwii P. na blogu "Tu się czyta!".

 

... ale kosmos...


Zanim opublikuję ostatni w tym miesiącu wpis o książce kilka słów zachwytu lub zastanowienia nad kosmosem.


Otóż wyjeżdzając dziś rankiem 6:42 spod domu, rzuciły mi się w oczy dziwne czarne kamienie rozrzucone na naszym ekskluzywnym recyklingowym podjeździe...

Podzieliłam się swym spostrzeżeniem z małżonkiem.

Również go to zastanowiło.

Wyglądało to na pierwszy rzut oka na sporawe grudy czarnoziemu lub węgla kamiennego.

Ale wczoraj podczas prac ogrodowych młodzież nie wyprowadziła ziemi poza teren prac...

Czyżby w nocy naszą osiedlową drogą jechał wóz z węglem i rozrzucał kamloty jako reklamę?

Hmm.

Ale... czasami jak rano wyjeżdżaliśmy, to w świetle lamp samochodu błyszczały na drodze drobne kamyczki, okruchy. A czasami (na przykład poprzedniego dnia) nie, chociaż warunki pogodowe i jazdy były te same.


Czy tej nocy zostaliśmy obsypani jakimś kosmicznym deszczem kamieni?


Ciekawa jestem, czy jak wrócimy po południu do domu, TO będzie leżało tam, gdzie było rano?



 

wtorek, 29 września 2015

Zmiany...

Wielokrotnie się tu chwaliłam, jakie to moje dzieci zapatrzone w sport, czytaj: futbol, są.

No i przyszła kryska na Matyska. Zeszłą sobotę spędziłam pół dnia kibicując starszemu, i nie tylko oczywiście!, w turnieju piłkarskim. Zanosi się na to, że i ten weekend* będę miała zorganizowany na sportowo, choć bronię się przed tym ręcamy i nogamy.

No, ale ktoś temu nowemu Lewandowskiemu musi kibicować, prawda. ;-)

Zresztą obserwację taką poczyniłam zaraz na rozpoczęciu poprzednioweekendowej imprezy, że ławki pod boiskiem głównie zasiedziane były przez matki. (!)
Na co nie omieszkałam zwrócić uwagi matce-koleżance matce kolegi Większego K. Ta przyjęła to do wiadomości niemal spokojnie, potakując (już rok treningów za sobą ma, pewnie to stąd), a mnie żur zaczął zalewać, no bo niby czemu to kobiety muszą (nie muszą, ale w większości o to się starają)?!

No przecież nie powiem dziecku zaraz następnego dnia po pierwszym treningu, na którym usłyszał, że może przyjechać grać na turnieju, że go nie zawiozę, bo i już! Tak na początku veto stawiać?
Aczkowiek zapowiedziałam, że ni ma mowy tak, jak już, to na zmiany. W domu nikt mi nie posprząta, wypierze, ugotuje, wyplewi, wygrabi, zasadzi, zasieje, podleje jak tylka sama ja. Zapisali - niech teraz latają nad tym.

"Witaj w klubie".
W każdym razie umówione jesteśmy za zamienne wożenie dzieci na występy gościnne.

I tak sobie pomyślałam tu o Amishy, która również samodzielnie ogarnia dwójsynowy kramik. Dzielna kobieta!
I jeszcze o tym, że kto jak kto, ale to chyba rodzice powinni być dla dzieci podporą. W trudach, w pasjach, w życiu...

Od koleżanki ogrodniczki usłyszałam, że jestem cienka strategicznie.
Może i nawet, nie zaprzeczam; ciekawa jestem jak ona widzi tę strategię. Mam nadzieję, że jak mnie odwiedzi niedługo, to przy nalewce truskawkowej, której trzeba będzie spróbować czy się właściwie starzeje, a może też i przy naparstku likieru poziomkowego, wyjawi swoje pomysły na strategie.
Aha, z czarnej porzeczki też robię nalewkę - smorodinówką zwaną. :-)


* i tak było. Zawiozłam Większego i Jego najlepszego kolegę na mecze. Plus Mały O. do kompletu do kibicowania :-)


P.S. Gmina znowu zabiera się za nasze osiedle. Pora naostrzyć ołówki, wymienić wkłady do długopisów, napełnić wieczne pióra i rozgarnąć klamoty na półce, by zrobić miejsce dla kolejnych papierów...

poniedziałek, 28 września 2015

Janusz Przymanowski "Kanonier Wojciech"

Autor: Janusz Przymanowski
Tytuł: "Kanonier Wojciech"
Ilustrowała: Danuta Przymanowska
Wydawnictwo: Wydawnictwo Poznańskie
Miejsce i rok wydania: Poznań 1979. Wydanie I.
Liczba stron: 16
Wiek dziecka: 7 - 12 lat


Tej książki szukałam po przeczytaniu tej lektury, ponieważ wymieniona była na końcu w spisie bibligraficznym. Udało mi się ją w końcu znaleźć w Antykwariacie Podkarpackim.

"Kanonier Wojciech" to w moim odczuciu dość sucha relacja zdarzeń. Powiedziałabym nawet, że ta relacja zdana jest w "krótkich żołnierskich słowach" i brzmi jak sprawozdanie z historii. W porównaniu z książką "Dziadek i niedźwiadek" jest dużo bardziej reporterska, by nie rzec bezbarwna, opowiedziana prawie beznamiętnie i bezosobowo, z pomocą naprawdę niewielu dialogów. Dla niewtajemniczonych: są to dzieje niedźwiedzia syryjskiego, który został przygarnięty i służył wśród żołnierzy armii generała Andersa. Był pod Monte Cassino. Jego sylwetka - niedźwiedzia niosącego pocisk artyleryjski - znalazła swe odzwierciedlenie na odznace korpusu, w którym służył. Po wojnie został umieszczony w ogrodzie zoologicznym w Edynburgu. Znany jest nawet księciowi Karolowi.

Nie chcę jednak odwodzić chętnych od sięgnięcia po tę lekturę, gdyż w tym przypadku należy przede wszystkim zastanowić się CO i JAK można było pisać w oficjalnym obiegu w czasie, w którym książkę wydano. Szukałam jej specjalnie, ponieważ natrafiłam na opinię, że Przymanowski wymyślił czterech pancernych i Szarika, żeby odwrócić uwagę, czy może zatuszować sprawę Wojtka. Zaskoczyła mnie w niej (i właściwie dziwię się sobie teraz) bardzo duża zbieżność zdarzeń znanych mi z "Dziadka i niedźwiadka". 

Jeśli miałabym polecać, to dużo ciekawsza dla dzieci i przyjemniejsza w odbiorze była nasza pierwsza lektura o niedźwiedziu Wojtku, autorstwa Pana Łukasza Wierzbickiego. Chociaż... może wydać się troszkę infantylna...  Tę historię warto znać. Polecam ją bardzo, czy w bardziej przystępnej dzieciom, czy w tej prostszej formie. I ta, niech pozostanie jako dokument i świadek czasów.


Recenzja bierze udział w wyzwaniach:

- "Gra w kolory II" i "Odnajdź w sobie dziecko III" Magdalenardo na blogu "Moje czytanie".

 
 
 

poniedziałek, 21 września 2015

Wakacyjne inspiracje do ogrodu, czyli wulkan i źródełko

Wiadomo nie od dziś, że podróże kształcą. Inspirują.
Pokazują życie innych. I zachwycają tamtą innością.

Jak już może niektórzy z Państwo wią, ostatni tydzień wakacji spędziliśmy w Sudetach. Nasz pobyt i podróże w zamyśle miał się odbyć śladem podróży sprzed około 25 lat (mojej wycieczki szkolnej z czasów licealnych). Nie zdążyliśmy zwiedzić wszystkich zaliczonych wówczas miejsc; zresztą młodociani nie pozwolili za bardzo elastycznie operować dostępnym czasem, gdyż po śniadaniu musieli codziennie maksymalnie wykorzystać dostępny stół pingpongowy... Zresztą miejsca, do których dojechaliśmy, w tym towarzyszące im atrakcje, mocno się zmieniły w ciągu minionego ćwierćwiecza, więc siłą niezamierzonych rzeczy plan wycieczek uległ modyfikacji.

Tu moja refleksja nad tym: pierwszy pobyt miał miejsce w czasach jeszcze nieźle prosperującej instytucji zwanej FWP (Funduszem Wczasów Pracowniczych). O domy wypoczynkowe dbała albo sama instytucja, albo właściciele, którymi były większe i bogatsze na tamte czasy zakłady pracy. To naprawdę był czas prosperity dla tego miejsca (Lądek Zdrój). Teraz, kiedy FWP nie istnieje, widać jak bardzo brak tu dobrej ręki i pieniędzy na to by nie niszczały przepiękne domy - kamienice - sanatoria w części zdrojowej. Celowo piszę w części zdrojowej, bo całe miasto jest zadbane, czyste i widać, że są pieniądze na centralne, sztandarowe budynki i miejsca.


Żal patrzeć, naprawdę. Zawsze, niezmiennnie smuci mnie stopniowe niszczenie takich miejsc i cieszę się, jeśli znajdzie sie ktoś, kto zadba o upadające dworki, kamienice, zarastające ogrody... Nie tylko wyburzy, zrówna, lecz właśnie zainwestuje ogrom pieniędzy by odtworzyć (trzymam kciuki za DOBRY gust i troskę o detale) stan z lat świetności. Sama kiedyś marzyłam o takim dworeczku... ;-) I mam, ale mój 100 lat będzie miał za lat 95. :-D  Koszt remontu zawsze przewyższa koszt postawienia nowego budynku. To jest prawda, której nie da się zaprzeczyć.

Zatem do brzegu ;-)
Moje dzieci, a w szczególności to młodsze, po intensywnej eksploracji Gór Złotych najbardziej zapaliły się do urządzania ogrodu. Stało się to już po drugim dniu w Kotlinie Kłodzkiej, po odwiedzeniu Muzeum Ziemi w Kletnie, tuż obok parkingu, na którym parkuje się auto udając się piechotą do Jaskini Niedźwiedziej.
Polecam bardzo to miejsce. Po muzeum oprowadza przewodnik, który sam jest zbieraczem minerałów. Jest tu kolekcja jaj dinozaurów i wyjątkowo bogaty zbiór najróżniejszych szlachetnych i półszlachetnych kamieni oraz ciekawych skał z całego świata. O amonitach nie wspomnę. To efekt międzynarodowej wymiany zbieraczy. Ciekawa jestem za co kolekcjoner i fundator tegoż Muzeum wymienił się ze swoim chińskim kolegą otrzymując skamieniałe jaja dinozaura?
(Chyba, że jaja powstały w jednej z chińskich prowincji, tej znanej z produkcji wszystkiego z wszystkiego.... taka głupia dygresja ;-P).

oto rzeczone jaja...
... ząbek młodocianego mamuta (wielkości małego bochenka chleba)
i krokodajl

Fajne, pełnowymiarowe figury dinozaurów rozmieszczone malowniczo i sprawiające naturalne, spontaniczne wrażenie w ogródku; fotogeniczna rodzina neandertalczyków... Naprawdę to miejsce ma swój urok, czego nie można czasem powiedzieć o innych, bardzo teraz modnych ogrodach z dinozaurami, które rozprzestrzeniają się po caaałej Polsce na fali ciągłej popularności "Parku Jurajskiego". A kilka, w różnych częściach kraju, mieliśmy już okazję widzieć. Ale prawdziwy skarb to kolekcja zebrana w niepozornym, lekkim domku z tyłu ogrodu. Pochwalę się, że nasze zdjęcia, na które otrzymaliśmy bezproblemową zgodę, są nawet lepsze (ciekawsze) od zdjęć ze strony internetowej Muzeum. ;-)


"gwiezdne wojny"



 


Na pamiątkę zakupiliśmy żółwia wykonanego z marokańskiego kwarcu (który chemicznie nie jest kwarcem lecz węglanem, co wyjaśnił nam przewodnik) i chyba ten niepozorny gad tak mocno podziałał na wyobraźnię Małego O.
"Mamuniu, urządzę nasz ogród, dobrze? To będzie kolekcja", usłyszałam.
Hm, co dalej?
Mam nadzieję, że nie krasnale z wiadrami i laternami oraz grzywiaste lwy...

Po powrocie z wakacji, kiedy dałam im (Karolkom) możliwość podłubania w ziemi od razu powstały tytułowe wulkan i dwa źródełka. Pracowicie napełniane wodą ze szlaucha, niestety nie dały się na dłużej zapełnić. Susza wokół.

na wulkanie MUSI być lawa!
Widok ogólny na projekt:


i zbliżenie, na którym lepiej widać wulkan:


Jak jest wulkan, to musi być erupcja, a jak jest erupcja, to zwierzęta uciekają.

Oto ucieczka żółwika:



To co? Zapraszam do powyższej i poniższej galerii zdjęć. Miłych wrażeń i serdecznie polecam te okolice!


 

 
 
i daleka rodzina z Dolnego Śląska:
 
 
dawno nie widziany kuzyn :
 
 
i od razu przypadli sobie do gustu:
 
 
 
Udanego, dobrego tygodnia! 
 
:-D
 
 
 

środa, 16 września 2015

Kompetencje, empatia, przyzwoitość - takie ludzkie



Ostatnie wieści od Stardust są takie, że jest już lepiej i będzie z nią z dnia na dzień lepiej. Tak myślę, wierzę i mam nadzieję, chociaż ma jeszcze przed sobą między innymi wyleczenie gardła tak, by mogła coś jeść (i pić ;-))

Już nie raz opisywała swój sposób radzenia sobie z tym objawem niepożądanym po leczeniu onkologicznym i dzięki temu mogłam zacząć jakąś dyskusję na temat radzenia sobie z tym problemem. O tym tu chciałam napisać. Nie wiem, na ile uda mi się to zrobić składnie i dokładnie, nie wchodziłam bowiem wówczas w szczegóły anatomiczne i fizjologiczne, zaś skupiłam się na natychmiastowej reakcji i próbie pomocy dla tego człowieka. Chcę się podzielić tym, w uczestniczyłam.


Star ma wielkie szczęście, że jest Star i żyje w USA.

Star jest otoczona opieką i ma wokół siebie osoby, które wiedzą jaka jest ich rola w niesieniu pomocy. Znają nie tylko zakres swoich obowiązków, ale również zakres choroby (problemu), którym z racji zawodu się zajmują.

Star potrafi postawić na swoim i ustawić odpowiednio tych, którzy zlewają swoje obowiązki i mają niewłaściwy stosunek do swoich pacjentów.


Co ma jednak czynić osoba, która choruje na raka i nie ma takiego wsparcia i tak fachowej pomocy?
Jeśli nawet dbała o siebie, chodziła regularnie na kontrole lekarskie, gdzie słyszała o stanie przedrakowym (nieoperacyjnym, oczywiście).
I nagle podczas kolejnej wizyty okazuje się, że stan przedrakowy przeszedł w stadium rakowe wymagające natychmiastowego usunięcia fragmentu języka i przyległych ślinianek. Pacjent musi następnie przejść serie naświetlań, ponieważ ten rak nie reaguje na inne formy leczenia.

I wszystko jest niby w porządku; wychodzi ze szpitala po operacji, udaje się na pierwsze i kolejne naświetlania, podczas których wszystko jest dobrze, ale prawie nagle po ostatniej serii okazuje się, że pacjent nie może nic jeść, nie może nawet wziąć łyka wody do ust.
W jamie ustnej utworzyła się ogromna, wrzodziejąca, spalona rana, pozbawiona błony śluzowej dziura aż do mięśni...

Ogromna, bolesna rana w buzi nie chce łatwo się wyleczyć stosowanym środkami farmakologicznymi.

Star opisywała, że jadła lody. Ale pacjent boi się, że na pusty żołądek lody mogą zaszkodzić i spowodują katar żołądka (bez względu czy taka jednostka chorobowa istnieje, czy nie).

(Wyleczywszy za pomocą kitu pszczelego ogromne owrzodzenia skóry radzimy spróbować i tego, ale w postaci "przymoczek" z suchego kitu.)

Rodzina szuka pomocy w medycznej marihuanie, ale okazuje się, że legalne (za pomocą kupna) wejście w posiadanie tego właściwego oleju z konopii jest praktycznie niemożliwe.

Jedyne wyjście w sytuacji jest takie, że pacjent otrzymuje kroplówki. Małżonek wozi pacjenta do lekarza rodzinnego, który przepisuje kroplówki. Kroplówki podawane są w przychodni.

Sił coraz mniej, wyleczenia jamy ustnej nie widać ani trochę, pacjent słabnie z dnia na dzień, ale jeszcze jest w stanie zabrać się do samochodu by podjechać do przychodni. Rany i oparzenia nie chcą się wyleczyć, przepisywane środki nie działają tak, jakby tego wszyscy oczekiwali, tzn. w wyraźnie postępujący i widoczny sposób. Gorzej, na te i inne przeciwbólowe lekarstwa oraz kroplówki pacjent wydaje, jak się można domyślić, ostatnie pieniądze, których nie czarujmy się, na zwykłej emeryturze nikt nie ma w bród.

Wtedy ja zadaję pytanie: dlaczego lekarz chirurg, onkolog (nie wiem, jakiej specjalizacji mógł być) po ostatniej sesji naświetlań (czyli formalnie zakończeniu leczenia onkologicznego) nie informuje pacjenta o tym, jak należy dalej postępować?

Do kogo, gdzie zwrócić się o pomoc, bo przecież nie do lekarza rodzinnego, który o onkologii ma tyle pojęcia co lekarz ogólny o ginekologii!

Dlaczego nie skieruje lub nie poinformuje pacjenta o istnieniu hospicjum domowego?
Tam pomoc jest tak zorganizowana, że do chorego (no bo przecież nie zdrowego!) pacjenta dojeżdża lekarz i troskliwa pielęgniarka.

Dlaczego nie dostanie informacji o tym, że należy mu się zasiłek pielęgnacyjny, o który należy złożyć wniosek w NFZ.

Piszę to wszystko na spokojnie i na zimno, bo w tej chwili sytuacja jest opanowana: chora osoba już może jeść, apetyt jej dopisuje i mamy nadzieję, że wszystko będzie dobrze.
Ale dlaczego musiało dojść to tego, że następny dzień był podszyty trwogą o to, że najbliższy może umrzeć tylko z wycieńczenia (i głodu), a nie na tego głupiego raka?

Założę się, że na studiach medycznych, które w Polsce trwają 6 lat są zajęcia z etyki, geriatrii, opieki paliatywnej. Że studenci otrzymują stosowne informacje z zakresu prawa.
To młodzież, ale starszyzna chyba też musi się stale dokształcać, prawda?

Gdzie się potem zatem podziewa zwykła ludzka przyzwoitość wykraczająca poza bezduszne 15-20 (?) minut przeznaczone na wizytę lekarską?

Nie wąski ograniczony pasek horyzontu, który nazywa się specjalizacją, tylko całościowe kompetentne i empatyczne spojrzenie na ciężko chorego człowieka jak na istotę ludzką z sercem, która ma (lub nie) troskliwą rodzinę, bliskich.

Podmiot, nie przedmiot leczenia.

Nie li tylko jednostkę chorobową, którą po ODBĘBNIENIU PROCEDUR NALEŻY ODHACZYĆ W GRAFIKU, A PAPIERY ODDAĆ DO BLASZANEJ SZAFKI W ARCHIWUM SZPITALA.





 

piątek, 11 września 2015

Dłubanko na jesień


Nie mogę już dłużej zwlekać z pokazaniem Wam tego cuda. Od czerwca ogrzewa mój folder ze zdjęciami wklejanymi do wpisów. ;-):

Uspokoję jednak bardziej pobudliwe, wrażliwe i emocjonalne osoby: TO NIE JEST MOJE DZIEŁO!


Ten piękny kocyk, o bagatela!, wymiarach 101,6 x 137,2 cm, można sobie pooglądać oraz wydłubać własnoręcznie na szydełku korzystając z intrukcji przedstawionych

TU.
 
 

To znana bywalcom tego bloga strona THE PURL BEE -> KLIK. Mnóstwo inspiracji na druty, szydełko, igłę z nitką.


Życzę Wam powodzenia! Pamiętajcie: do ambitnych i wytrwałych świat należy.



P.S. Autorce praca nad tym pledem zajęła... 2 lata. To żeby nie było, że nie ostrzegałam. Ale co to są dwa lata wobec piękna, które otrzymamy w zamian, prawda?









 

czwartek, 10 września 2015

Fynn "Notatki Anny"

Autor: Fynn
Tytuł: "Notatki Anny"
Ilustracje: Papas
Przełożyła: Magdalena Ciszewska
Wydawnictwo: Wydawnictwo Polskiej Prowincji Dominikanów "W drodze"
Miejsce i rok wydania: Poznań 1995. Wydanie I.
Liczba stron: 56
Wiek dziecka: dla młodzieży


"Notatki Anny" dość długo stały na półce czekając na swoją kolej. Poleciła mi je pewna nastolatka... prawie 20 lat temu. Tak naprawdę, to zachęcała mnie do poznania całej serii o Annie, ale udało mi się wówczas zdobyć tylko "Notatki". 

Anna to sześcioletnia dziewczynka, którą pewnej listopadowej nocy odnalazł na spacerze Fynn. Działo się to w latach trzydziestych XX wieku, w dzielnicy East End - w najbiedniejszej części Londynu. Spotkanie małego dziecka w środku nocy, jak można wyczytać w komentarzu Fynna, w owym czasie nie należało do rzadkości. Anna zamieszkuje z nim i jego mamą stając się źrodłem radości i nieustannych zadziwień, a "Notatki Anny" to spis Jej przemyśleń i opis tego, co ciekawego i pięknego działo się w Jej krótkim życiu.

Zabawy, rozmowy o matematyce, myśli o ukohanej Mamusi, czym jest prawdziwe piękno i to, że jeśli coś nas poraża to znaczy, że jest blisko Boga - wszystko to jest niezwykłe. Niech nikogo nie zraża pojawiająca się tutaj dyskusja czy temat Boga. "Notatki Anny" są w gruncie rzeczy w sposobie myślenia i rozumienia Boga bardzo zbliżone do buddyzmu i zen. Wywody Anny o tym, dlaczego nie chodzi do kościoła, jak to się dzieje, że ludzie przestają się kochać i szanować nawzajem i walczą ze sobą, historia powstania Boga (że miał mamę i tatę, którzy jako zabawkę podarowali mu ziemię), wytłumaczenie dlaczego ludzie nie widzą Boga i zachowują się tak, jakby go nie było, myśli Anny o przemijaniu i odchodzeniu postaci rzeczy i zwierząt, rozmyślania czym jest miłość są... zaskakująco mądre i głębokie. Są niezwykle piękne i prawdziwe, ale i cały świat Anny obraca się wokół czystego piękna, które można znaleźć wszędzie, nawet w matematyce. :-)
"Czy wpadłeś kiedyś w pajenczyne kiedy nie widziałeś i czy kiedyś zasnołeś na zimnej trawie i czy wypiłeś kiedyś coś goroncego kiedy było ci zimno i byłeś zmenczony i czy kiedyś pogłaskałeś kaczke po bżuszku? No bo kiedy Mamusia całuje to tak właśnie jest. Czasami usta Mamusi som delikatne jak sieć pajencza. Czasami zimne jak trawa i słodkie. Czasami goronce i pażonce jak zupa a czasem delikatne jak bżuszek kaczki bardzo głatki. I kiedy całujesz to musisz ścisnonć wargi i Mamusia huha na ciebie i to pahnie jak wszystkie kfiaty na swiecie i możesz powiedzieć bo tak pahnie miłość, wienc możesz powiedzieć jak kohana jest Mamusia." (s. 19)


autorem ilustracji jest William Papas [garść informacji o nim TU i oczywiście TU]

Wcale nie żałuję, że tak długo byłam nieświadoma tego, jaki skarb posiadam. Co więcej, uważam, że nie w każdym wieku człowiek jest w stanie docenić szczególność tego dzieła. Zastanawiam się, czy przeczytać je moim dzieciom, gdyż co prawda Anna ma sześć lat i jej notatki są napisane językiem i z błędami ortograficznymi dziecka, ale czy sześciolatek/ośmiolatek zrozumie sześciolatka?

Bardzo jednak polecam "Notatki Anny" (i awansem całą serię) poszukującej, myślącej młodzieży. To bardzo ciekawa, subtelna i wartościowa lektura.



Wpis bierze w wyzwaniach:

- "Gra w kolory II" i "Odnajdź w sobie dziecko III" na blogu "Moje czytanie" Magdalenardo oraz

- "W 200 książek dookoła świata - edycja II - 2015" na blogu "Zapiski spod poduszki" Edyty.



 
 

sobota, 5 września 2015

Trudne powroty LIVE, czyli 200 - 50 -100

Z coraz większą raną w sercu słyszę poranne płacze w przeszkolu.
To nowy narybek trzylatków oswaja się na swój sposób z przyjazną przestrzenią publiczną. Oderwane od ciepłego matczynego lub ojcowskiego łona. ;-) Wydarte z domowych pieleszy.
Wakacyjne echa udostępnienia przedszkoli dla dwulatków odbijają mi się czkawką. Komu i czemu to ma służyć? Moim zdaniem nowoczesnym matkom (przepraszam, że nie dotykam ojców, ale nim nie jestem) takim, które dziecko w wieku 5 lat na kolonie chcą wysyłać lub takim, które na wczasach all inclusive myślą, że 2 latka zostawią w gromadzie dzieci z animatorem. Rodzicielstwo tak, ale nie kosztem wyrzeczeń dotyczących własnego ego i tego, że musimy być piękni, młodzi, odchudzeni, wysportowani, i takich tam nośnych haseł i modnych tryndów. Ale głównie nie kosztem świętego spokoju i odpoczynku od dzieci, który przecież się należy też, a czasami przede wszystkim! Oj, naczytałam się różnych relacji w te wakacje...
Takie to może kontrowersyjne przemyślenia mam.

Wracając do ad remu, mam jednocześnie świadomość dorastania własnych latorośli.

Większy K.
Klasa druga, która zaowocowała jeszcze większą kolekcją bezpłatnych książek i ćwiczeń zabieranych codziennie do szkoły... Tym razem mamy 3 podręczniki i 3 komplety ćwiczeń - część 1. Do końca roku przejdziemy jeszcze przez część 2, 3 i 4. Plus dwukrotne zasoby na religię, plus dwukrotnie angielski... W sumie? 24 +2 +2 = 28 książek. Jakieś pytania???

Mały O.
Rzutem na taśmę wydarty z odchłani systemu sześciolatków do szkoły. W poniedziałek 31.08. zapakowałam oba dziecka w auto, odebrałam ze szkoły decyzję dyrektora o odroczeniu obowiązku szkolnego, dowiozłam do przedszkola i udaliśmy się na zaplanowane testy alergiczne. Uff.

Uzyskanie opinii z poradni zajęło w sumie 3 tygodnie.
Większym, karkołomniejszym, absurdalniejszym wyczynem było wyciśnięcie ze szkoły odraczającej decyzji na papiórze, bez której to, opinia nic nie warta była. TO zajęło 10 tygodni, przy ustawowo określonym czasie na tygodni 4.
Ale ja wiedziałam, że tak będzie, gdy tylko wyczytałam na stronie www szkoły zawieszoną informację o odraczaniu dzieci "przez szkołę, w obwodzie której mieszka dziecko" ...
Ten obwód... Ten obwód spowodował, że miałam przez czerwiec, lipiec i sierpień obwód myślowy zamknięty pod wysokim napięciem.

I mimo, iż spotkałam się oko w oko (+ Karolki + Miś Maciek po pachą Małego O.) z Panią Dyrektor (szkoły, do której zostało dziecko przyjęte), która powiedziała mi: nie ma problemu odroczy dziecko to, małż zawożąc po dwóch dniach roboczych wniosek z opinią do szkoły odesłany został do szkoły rejonowej. Która to szkoła nota bene nic o dziecku nie wiedziała. Co też potwierdziła słowo w słowo, kiedy po ponad miesiącu przyjechałam tam osobistycznie szukać dziecka swego w machinach urzędniczych zatrybionego. Szkoła, w osobie miłej pani w sekretariacie poinformowała mnie o tym, że śledztwo na listach dzieci zameldowanych zrobiła (to oboczny dyskurs na temat zameldowania a zamieszkania), się zebrała, pokonferowała, ale już o wnioskach (czy raczej braku takowych) mnie zawiadomić nie raczyła. I kiedy tak wyłuszczała mi swoje racje, które ja spocona, ale z zamkniętą buzią (i zacisniętymi w rozumiejącym uśmiechu zębami) wysłuchałam, spokojnie poinformowałam, że w takim razie jadę za chwilę do szkoły "do której dziecko zostało przyjęte", aby jeszcze raz (na styk, licząc 30 dniowy tryb wydawania decyzji) formalnie złożyć papiery. O!
Tamże, wiedząc, że odraczaniem, ups, pisaniem odroczeń zajmuje sie pani pedagog vel psycholog jako ekstrazałącznik dopięłam do opinii z poradni ksero ustawy z podreślonym fragmentem, kto odracza dziecko. Tak dla pewności. Ino, że niepokój mój narastał, gdyż usłyszłam, że panie będą po 15 sierpnia. Po 18 sierpnia Panie nadal nie miały odhaczonych w grafiku wydanych opinii (co telefonicznie ustaliłam), a ja tu na wakacje rodzinne z familją jechać miałam. Cóż, z drugiego końca Polski przyszło mi dowiadywać się tydzień temu, iż dziecko na liście przyjętych do klas pierwszych JUŻ nie figuruje. PSSSSSssssss.....
Uleciało powietrze.
Ale papier trza było odebrać. No.

Panie w przedszkolu (te, które nie były wtajemniczone w niuanse odraczania) przywitały Małego z nieukrywaną radością i zaskoczeniem. "I bardzo dobrze" - rzekły DOŚWIADCZONE nauczycielki przedszkolne.

Mały O. na emocjonalnych przesłankach dostał odroczenie oraz zdiagnozowanej "niedojrzałości szkolnej", która by mu uniemożliwiła spokojne wysiedzenie 45min lekcyi. Znam dziecko swe, próbowaliśmy zajmować go pisaniem i szlaczkami (już nie mogę, mogę poźniej skończyć?). Zatem widząc jak wygląda nauka w bieżącej pierwszej klasie, niestety, przykro mi bardzo, stwierdzić muszę - to bynajmniej nie jest zabawa.
I nie rozumiem, dlaczego miałabym rok po roku dawać do pierwszej klasy dzieci, między którymi jest 2,5 roku różnicy. To nie jest kwestia szeleszczących kartek w kalendarzu. To jest kwestia sposobu myślenia i zachowania takich młodych.


*******************************************

O myśleniu dziecka 5 i 3/4.

Zeszły tydzień spedziliśmy w Sudetach.
Mały O. ma swoje zainteresowania, o których więcej pisałam TU.
Ale teraz ma już też poważne plany.
Chce sobie kupić Bugatti Veyron. Podejrzewam, że moje kochane dziecko nawet nie wie jak wygląda dokładnie ten samochód (chyba, że ze starszym obcykali sprawę korzystając po cichu z mojego telefonu). Wie za to, i ta wiedza go motywuje, że to najszybsze auto.

Usłyszałam zatem pewnego wieczoru w pokoju:
- Mamuniu, a na koniec wakacji dasz mi 200 złotych?
- A po co Ci 200 złotych?
- No wiesz zbieram na bugatti i dołożę do skarbonki.
- Dziecko, ale Bugatti jest bardzo drogie!
- Ale ja już dużo mam uzbierane!

Nie minął tydzień:
- Dasz mi 50 złotych?

A wczoraj:
- Mamuniu, dasz mi stówkę?
- Na co?
- No, na Bugatti. Już dużo mam. Pojedziemy kupić.


***********************************


 
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...