piątek, 27 lutego 2015

Martin Widmark, Helena Willis "Tajemnica mumii"

Autor: Martin Widmark
Tytuł: "Tajemnica mumii"
Ilustracje: Helena Willis
Przełożyla ze szwedzkiego: Barbara Gawryluk
Wydawnictwo: Zakamarki
Miejsce i rok wydania: Poznań 1012
Liczba stron: 92
Wiek dziecka: 6 - 12 lat

Książka z serii: "Biuro detektywistyczne Lassego i Mai"

 
Oto pierwsza książka, którą Większy K. przeczytał sam  w całości! Świetny dowód na to, że samodzielnie czytający siedmiolatek da radę. W czwartek dostałam ją w łapki w bibliotece i przekazałam latorośli, w czwartek wieczorem w łóżku zaczął, w piątek wieczorem w łóżku czytał, skończył w sobotę rano. W łóżku, jak się obudził :-) Zatem, aby napisać o tej książce, tym razem musiałam ją przeczytać sobie sama. Proszę bardzo!

Kilka historii z udziałem Mai i Lassego zdążyłam już poznać, ale ta jako pierwsza pozwala wprost domyśleć się, kto jest sprawcą opisywanego przestępstwa. Bystry czytelnik spostrzeże pewną "nielogiczność" w opisywanej sytuacji. Oczywiście jest to zamierzony zabieg autora, który wynika ze splotu akcji.

Tym razem z tej dziecięcej lektury wyłuskałam nieprzyjemną twarz dorosłości w postaci pewnego rodzaju mobbingu w pracy. Dyrektorka lekceważąco i niegrzecznie odnosi się do jednej z pracownic, choć jeśli się dobrze zastanowić, to nie tylko ją traktuje z góry i z pogardą. Ten fakt i plany dyrektorki co do charakteru ekspozycji stają się motywem przestępstwa. Mumia z 1200 roku p.n.e. ożywa i zaczyna budzić popłoch. Reszty tajemnicy nie zdradzę.

W zanadrzu mam już stosik kolejnych książek z serii, które pożyczyła nam pandeMonia. Dziękuję Kochana!

Cieszę się jak dziecko i nie mogę się już doczekać by przeczytać, co takiego jest w innych "Tajemnicach..."! O tym już wkrótce.


Recenzja bierze udział w wyzwaniach:

- "Odnajdź w sobie dziecko - III odsłona" oraz "Gra w kolory" na blogu "Moje czytanie" Magdalenardo;




- "W 200 książek dookoła świata - edycja II -2015" na blogu "Zapiski spod poduszki" Edyty.

 

czwartek, 26 lutego 2015

"Co czytali sobie kiedy byli mali?"

Autor: Ewa Świerżewska, Jarosław Mikołajewski
Tytuł: "Co czytali sobie kiedy byli mali?"
Portrety rozmówców narysował: Daniel de Latour
Wydawnictwo: Egmont
Miejsce i rok wydania: Warszawa 2014
Liczba stron: 320
Wiek dziecka: dla nastolatków



Ta zdobyczna książka, którą dostałam w nagrodę za aktywność na FB forum lokalnej społeczności bibliotecznej, bardzo mnie ucieszyła. Nie spodziewałam się takiej niespodzianki, a tym bardziej czuję się doceniona bo wtrącałam swoje trzy grosze w mojej ulubionej dziedzinie powiązania filmu z książką.
Są to wywiady przeprowadzone przez Ewę Świerżewską i Jarosława Mikołajewskiego z 24 osobistościami polskiej sceny naukowej, literackiej, sportowej, muzycznej, artystycznej. Miałam okazję zetknąć się z niektórymi z nich we fragmentach już wcześniej, na przykład z odpowiedziami profesora Bralczyka. Prawdopodobnie czytałam je w "Wyborczej", ponieważ książka należy do Biblioteki Gazety Wyborczej; kojarzę też, że pisała o tej publikacji na swoim blogu Eva Scriba.

Ta książka to ciekawe źródło inspiracji do poszukiwań wartościowych lektur dla dzieci i młodzieży i uzupełnienia własnych doznań czytelniczych.
Jest kilka tytułów, które przewiją się w rozmowach, i z którymi łączą się całkiem odmienne wspomnienia rozmówców, i pozytywne, i negatywne. Należą do nich głównie "Słoneczko" i "Serce"; są i takie, o których nigdy wcześniej nie słyszałam lub nie czytałam; Majewski wspomina książkę z przygodami krasnala o imieniu Nieumiałek, o którym słyszałam wcześniej od koleżanki z pracy; powraca często twórczość Karola Maya, Alfreda Szklarskiego, Centkiewiczów.

Rozmowy zawarte w "Co czytali sobie kiedy byli mali?" same w sobie są interesującym źródłem historii ludzkich, nie tylko związanych z książkami, choć książki i ich czytanie to leitmotiv rozmów.
Najbardziej utkwiły mi w głowie odpowiedzi Pani Krystyny Jandy, która w młodości czytała wszystko po kolei co było w pobliskiej bibliotece:
"Od lat mam nawyk czytania czegokolwiek, co jest zadrukowane i leży w pobliżu." 
"W liceum znów okazało się, że wszystko mam przeczytane, cały ten kanon literacki, który każdy człowiek powinien teoretycznie znać, bo inaczej nie jest w pełni człowiekiem. Sięgałam więc po wszystko, jak leci, co oczywiście musiało skończyć się tym, że przeczytałam bardzo dużo złych książek.



Dlaczego ten kanon jest taki ważny?

W książkach zostały opisane wszystkie sytuacje trudne moralnie, wszystkie charaktery, wszystkie decyzje życiowe - i to właśnie w tym podstawowym kanonie, który składa się z około stu książek."
 




"Wygląda na to, że czytanie traktowała Pani i nadal traktuje bardzo emocjonalnie.

Bo literatura wywołuje  ogrom emocji - zarówno pozytywnych, jak i negatywnych. Dajmy na to taki Dostojewski - on mnie jednocześnie  zachwycał i przerażał.

Czytanie jest nie tylko przyjemnością, ale przede wszystkim ciężkim doświadczeniem. Jeśli człowiek jest wrażliwy, to każda przeczytana strona staje się częścią jego życia - wszystko, co przeczyta i co przeżyje, bo każdą książkę trzeba w jakimś sensie przeżyć."



Z ust Pani Ireny Eris padają takie oto mądre słowa:
"... dzieci trzeba oswajać z nieco trudniejszą sztuką - jeżeli nie zetkną się z nią w dzieciństwie, w przyszłości mogą mieć problemy ze zrozumieniem i akceptacją nieznanego."
Czytając te wywiady zaczęłam też inaczej (czytaj: z większym spokojem) spoglądać na przyszłość, z którą mamy wkrótce się zmierzyć, a mianowicie, że Mały O. od września ma iść do pierwszej klasy. Jako sześciolatek. Właściwie niepełny sześciolatek ponieważ jest z końca listopada. Największym absurdem tej sytuacji jest zestawienie Jego i Jego starszego brata, który jest właśnie pierwszej klasie. Rok po roku mają korzystać z tej samej książki i przechodzić ten sam program, a różnica wiekowa między nimi wynosi prawie dokładnie 2,5 roku! Uspokoiłam się nieco czytając, że rozmówcy również rozpoczynali szkołę w wieku sześciu lat. Tylko... że program nauczania był wtedy inny.
Czy więc słusznie jestem spokojniejsza?

Recenzja bierze udział w wyzwaniach "Gra w kolory" i "Odnajdź w sobie dziecko - III odsłona"na blogu Magdalenardo "Moje czytanie".

 
 
 P.S. We wtorek złożyłam wniosek o odroczenie Małego O. Teraz czekamy na spotkanie w poradni psychologiczno-pedagogicznej.
 
 
 
 
 

sobota, 21 lutego 2015

Anita Nair "Opowieść żony, która spróbowała czarów"

Autor: Anita Nair
Tytuł: "Opowieść żony, która spróbowała czarów. Opowiadania miejskie i gotyckie."
Przekład: Jolanta Kossakowska, Hanna Pustuła, Agata Zyglewska
Wydawnictwo: Świat Literacki
Miejsce i rok wydania: Izabelin 2005
Liczba stron: 160



Na co to człowiek może trafić szukając lektur do wyzwania?
Poszukiwania przez wikipedię, przez orientalne forum o pisarzach rodem z Indii, a oto efekty, dość nieoczekiwane, ale pozytywnie zaskakujące.
"Opowieść żony, która spróbowała czarów" to tytuł jednego z utworów Anity Nair, a jednocześnie całego zbioru opowiadań. Miejscem ich akcji jest Nowy Jork, ale bohaterami są potomkowie Hindusów. To emigranci lub potomkowie niegdysiejszych przybyszów z Indii. Są tu osoby, które osiągnęły wysoki status materialny lub pozycję w amerykańskim społeczeństwie, samotne starsze osoby, dojrzali ludzie, młode kobiety: mężatki i matki. Wspólnym mianownikiem wszystkich losów jest poszukiwanie, niespełnienie, brak zrozumienia, niepewność swej roli społecznej. Niektórym z bohaterów udaje się przejść granicę, niektórzy ją przechodzą lecz zostawiają sobie świadomy azyl w dotychczasowej sytuacji.

Znamienny jest angielski tytuł tych opowiadań "Satyr of the Subway"; świat Nair to podróżowanie jak w metrze w bliskim wymuszonym kontakcie z innymi, a dzięki temu jednoczesna drobiazgowa analiza i przyglądanie się naturze ludzkiej.
Egzotyczny akcent opowiadań wiąże się z obecnością indyjskich potraw, przypraw, roślin, zwyczajów.  Ale losy nie są ograniczone do Indusów. Autorka celowo przywołuje wszystkie możliwe symboliki - chrześcijańskie, antycznej Grecji i Rzymu, starożytnego Egiptu, żydowskie, buddyjskie. Nowy Jork jako metropolia stanowi znakomite tło dla tragikomedii ludzkiej. Anita Nair używa swoich współplemieńców tylko jako narzędzia, które jest najbliższe jej naturze.

Czytający spotkają się ze zmysłowym, ale nie wulgarnym erotyzmem, w granicach normy przeciętnej małżeńskiej alkowy. Opowiadania pozostawiają po sobie wrażenie magiczności... Czy jest w nich magia? Bardziej dopatrywałabym się magii w sposobie patrzenia na opisywaną rzeczywistość - w niezwykłej wrażliwości na otaczające dźwięki, światło i wewnętrzne przeżycia. Ale czary są też tu dosłownie. To właśnie tytułowa żona dostaje od tajemniczej kobiety trzy kulki, które potrafią wywołać miłość u osoby, która je spożyje. Czar pryska kiedy powie się tej osobie, że się ją kocha. Żona, by uciec od codziennej małżeńskiej monotonii, rozkochuje w sobie napotkanego w pubie mężczyznę, który okazuje się być dilerem narkotyków. Przeprowadza się do niego, zamieszkuje z nim w komunie współtowarzyszy, nawet opiekuje się jego dzieckiem, ale stwierdza po czasie, że to nie to. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki uczucie znika, kiedy wypowiada zakazane słowa. Żona mężczyzny wraca, a główna bohaterka zostaje jak rzecz odtransportowana na autobus.  
Historie opowiadane przez Anitę Nair są świetnym lustrem ludzkich uczuć, ale nie tylko (jak w opowiadaniu "Karmiczny kot"). Ich autorka jest doskonałym psychologiem.

"Za-ćmienie" ostatnie opowiadanie z tomu, o którym znalazłam groteskową opinię, że "autorka miała w zamiarze większą powieść erotyczną, ale coś jej nie wyszło", to jak dla mnie somnambuliczny, czy jak to teraz się pisze: oniryczny, zapis niespełnionych marzeń. To najbardziej zmysłowe i niezwykłe z opowiadań.
Monia - przeczytaj je, dedykuję je Tobie; tylko Ty tak potrafisz pisać o uczuciach i owadach...


Recenzja bierze udział w następujących wyzwaniach:

- "W 200 książek dookoła świata - edycja II - 2015" na blogu "Zapiski spod poduszki" Edyty
 (wyruszam na egzotyczną wyprawę do Indii, choć w treści jak najbardziej NY);

 
- "Gra w kolory" na blogu "Moje czytanie" Magdalenardo.

 

czwartek, 19 lutego 2015

Edyta Zarębska "Zosia i fiołkowy kapelusz"

Autor: Edyta Zarębska
Tytuł: "Zosia i fiołkowy kapelusz"
Ilustracje: Ewa Nawrocka
Wydawnictwo: Publicat S.A.
Miejsce i rok wydania: Poznań 2014
Liczba stron: 32
Wiek dziecka: od 6 do 10 lat
Seria: "Pierwsze czytanki"

zdjęcie okładki pochodzi z tej strony

Seria "Pierwsze czytanki" przeznaczona jest dla dzieci w szkole podstawowej. Prosta fabuła, duże litery i piękne kolorowe ilustracje. Zaproponowałam zatem kupno książeczek z tej serii dzieciom z klasy mojego pierwszaka jako upominek pod choinkę. Oprócz opowiadania "Zosia i fiołkowy kapelusz" w serii ukazały się między innymi: "Zuzia i piesek w kratkę", "Jaś i zaczarowany przyjaciel" napisane przez Irenę Landau oraz  "Antek i stara jabłonka" Edyty Zarębskiej, którą mieliśmy okazję już czytać. Byłam tym opowiadaniem zauroczona i wzruszona, moim synom też się spodobało. Zaryzykowałam zatem w ciemno wniosek, że i inne opowiadania z tej serii zapewne będą bardzo mądre i przekażą dzieciom cenne wartości więc warto "zainwestować" i obdarować inne dzieci tymi historyjkami.

Tytułowa Zosia, która mieszka w mieście ani małym ani dużym, takim w sam raz, w domku razem z mamą, tatą i babcią, i jest dziewczynką, która ma wszystko o czym tylko zamarzy. Mimo to jest smutna i ciągle coś jej się nie udaje. Nawet do szkoły, mimo że wstaje wcześniej i ma niedaleko, nie potrafi przyjść na czas. Aż pewnego dnia kiedy Zosia wraca zapłakana do domu zatroskana babcia decyduje się na użycie "czarów". Wyciąga ze skrzypiącej szafy fiołkowy kapelusz i odkrywa przed wnuczką jego czarodziejską moc.

"To czarodziejski kapelusz - powiedziała babcia. - Jeśli będziesz go nosić, wszystko zacznie ci się udawać. Pamiętaj tylko o jednej rzeczy.
- O jakiej? - spytała przejęta Zosia.
- Musisz go zawsze mieć na głowie."

Dzięki kapeluszowi życie Zosi odmienia się: przestaje się wiecznie martwić, ma więcej czasu na miłe rzeczy, uśmiech nie schodzi z jej buzi, a także chętnie pomaga koleżankom i kolegom. Wszystko dzięki temu, że tak jak przykazała jej babcia, nie rozstaje się nigdy z fiołkowym kapeluszem, nawet w nim śpi.

Aż pewnego dnia w szkole ma się odbyć bal, na którym zostanie wybrana najmilsza i najpiękniej ubrana dziewczynka. Zosia ubiera się w specjalnie skomponowany strój we fiołkowym kolorze, ale na głowę zakłada w pośpiechu zielony kapelusz mamy. Pomyłkę zauważa dopiero tuż przed wejściem na scenę:
"- Trudno, nie zawsze musi mi się wszystko udawać - szepnęła i uśmiechnęła się najpiękniej, jak umiała."

Nagrodę, ku swemu wielkiemu zdziwieniu i szczęściu, zdobywa właśnie Zosia. A babcia wyjawia wnuczce tajemnicę kapelusza, którym okazuje się być wiara we własne siły. Z ust babci padają też bardzo ważne słowa, że najważniejsze jest dobro w sercu i uśmiech na twarzy.

Uważam, że to bardzo mądra lekcja dla dzieci. Z takim nastawieniem do życia, wpojonym przez najważniejsze i najbliższe dziecku osoby, można wiele w życiu osiągnąć. Wiem to po sobie, bo moi rodzicie zawsze wspierali mnie dobrym słowem, że uda mi się to, co zamierzyłam. I tak było, choć może nie zawsze było lekko, czasem to nie ja byłam "pierwsza", ale porażki nigdy nie zachwiały mojej wiary w to, że jestem osobą, która poradzi sobie w życiu.
To nie jest przekonanie o tym, że mogę wszystko i jestem najlepsza. To jest przekonanie o tym, że dam radę gdziekolwiek mnie poślą :-)


Recenzja bierze udział w wyzwaniu "Odnajdź w sobie dziecko - III odsłona - 2015" na blogu Magdalenardo "Moje czytanie".


 

wtorek, 17 lutego 2015

W co powinna być wyposażona matka - intuicja i stalowe nerwy

To nie jest post z okazji Dnia Matki. Ale można go tak potraktować, bo po poprzednim weekendzie zaczęłam się zastanawiać czy jednak nie zamknąć bloga.

Zamknąć, odetchnąć, mieć więcej czasu na czynności nie związane z pisaniem i czytaniem co u innych. Czynności, dodajmy, związane za to z matkowaniem. Co od razu kojarzy mi się mocno z wysiadywaniem jajka i zaganianiem kurczaków.
Stałam więc w łazience, późnym niedzielnym wieczorem, nie wpartując się sobie w oczy w lustrze, o nie. Z opuszczoną głową, wzrokiem tępo wlepionym w ceramiczną biel biłam się z własnymi myślami.

W toku tej walki poczułam jakby mi ktoś część serca wyrwał. Serca, które dodajmy w ciągu czterech dni i tak doznało kilku wzlotów i upadków, z czego ostatni był bardzo bolesny.

Od czego by tu zacząć. Lubię mówić, że od końca, bo potem końce można ze sobą powiązać i jest.

Jeden koniec ma swój początek w czwartkowym popołudniu, kiedy odbierając Małego O. z przedszkola zorientowałam się po układzie ubrań, że wychodzili na dwór, ale jednocześnie, że kolega NIE ZAŁOŻYŁ pod spodnie legginsów. Efekt było już słychać w zachrypiałym głosie Małego, a piątek a pokazał co ma w nosie. W nosie od nowa ukazały się zielone gluty... Zdążył pochodzić tydzień do przedszkola. TYDZIEŃ.  Co ja piszę!? 4 dni.
Całe szczęście, że mogłam sobie pozwolić na pracę z domu właśnie w piątek. "Wygrzeje się przez te kilka dni, będzie lepiej, wróci od poniedziałku..." - myślałam. O jakże naiwnie!

W piątek z kolei (tydzień temu) odprawiając Większego K. do szkoły COŚ mnie tknęło.
Przez tydzień dziecko miało na lekcjach zastępstwo. Od środy wszędzie zrobiło się pięknie biało zimowo, a tu w piątek lekcje zaczynały się od wuefu. I mimo, że zwykle zakładał tylko ocieplane (ale nie takie znów ciepłe) spodnie żeby sobie ułatwić przebieranie się na te zajęcia, w ostatniej chwili naszła mnie myśl, że może pani przy takiej pogodzie wpadnie na pomysł by dzieci poszły na dwór. Zapobiegawczo spakowałam mu więc legginsy do tornistra i wyjaśniłam, żeby pod żadnym pozorem nie wychodził na dwór bez ich ubrania.
Dość chodno było, bo czekaliśmy na niego poźniej pod szkołą około 20 minut i mimo, że pod spodniami miałam ciepłe rajtuzy, zmarzłam.
Po powrocie do domu zadałam mu zasadnicze pytanie i co się okazało? Miałam nosa - na wuefie byli na dworze!

Do niedzieli życie płynęło w miarę spokojnie, bo jak może płynąć jeśli się sobotę poświęca na dopucownie podłóg, a niedzielne przedpołudnie na lepieniu bałwanka, prawda?

Nastał w końcu niedzielny wieczór i po daniu hasła "Kolację szykuj!" ruszyłam do kuchni. Zdążyłam wyrzucić jakieś pozbierane ze stołu śmieci a chwilę wcześniej zdjęłam jeszcze Małemu koszulkę bo zamierzał ćwiczyć razem ze Starszym i Tatą.
Nie zdążyłam nawet pomyśleć o kolacji, kiedy usłyszałam krzyk i płacz.
Małemu z ust lała się krew, ojciec w panice, ja w nerwach: "Co tu znowu się dzieje!?"

Kiedy Mały (i ojciec) w końcu dał się uspokoić, a krew została wytarta okazało się, że przegryzł sobie dolną wargę. Pierwsze podejrzenie padło takie, że skoczył z kanapy a ponieważ miał już zdjęte do ćwiczeń paputy, to pośliznął się w skarpetkach...
Okazało się, że nie. TYLKO się pośliznął, nie skakał.

Trzęsącemu się jak listek Małemu wytłumaczyłam, że będziemy musieli pojechać do szpitala, żeby pan/pani doktor założyli mu opatrunek. Uspokoił się nieco na moich kolanach, ale nadal był w szoku. Skontaktowawszy się z MNK, który dwóch synów już odchował i niejeden raz chirurga szukał, zapadła decyzja o wyjeździe do szpitala. W drodze Mały nawet zdążył przysnąć.

W szpitalu na izbie przyjęć było czarno. Na szczęście nie musieliśmy przechodzić procedury zakładania karty vel konta pacjenta, ponieważ Mały O. był już beneficjentem wcześniejszych usług medycznych, zatem był notowany w kartotekach.
Widząc stan oczekujących w kolejce dzieci, odesłałam Starszego z ojcem do samochodu, albo żeby sobie pooglądali akwarium z rybkami, byleby tylko nie stali w tym przedsionku chorób wszelkich.
My zaś czekaliśmy na swoją kolej. Mały zaczął się skarżyć, że boli go ząb. Ten ząb, którym nagryzł sobie usta. "No to pięknie, kolejny ząb..."

Kiedy kolej nasza przyszła okazało się, że nie wystarczy sam opatrunek i że trzeba będzie założyć jeden mały szew. Na stole do założenia szwu w znieczuleniu miejscowym przytrzymywały Go w sumie trzy osoby (ze mną).  Oszczędzono mu rtg choć zwróciłam uwagę lekarce, że skaży się na ból zęba, ale jednocześnie zaznaczyłam, że w najbliższy wtorek mamy umówioną tradycyjną już wizytę w Instytucie Stomatologii i tam lekarz sprawdzi czy cóś się z zębem nie stało.

Wtorek - musiałam zagwarantować Małemu, że stomatolog tylko mu zbada zęba, a nie będzie nic wiercił w paszczy. Zagwarantowałam a potem obietnicy dotrzymałam, podtrzymując wersję zdarzeń opisaną w karcie przy ostatniej wizycie Małego O., a mianowicie: "Nie chce współpracować".

Piątek - mieliśmy zgłosić się na wyjęcie szwu. Pani pielęgniarka z zabiegowego i pani doktór pierwszego kontaktu orzekły, żeby jeszcze poczekać. Do poniedziałku.

Niedziela - wykombinowałam, że jak blisko supła utnę nitkę to szew powinnien się rozplątać. Nie poskutkowało.

Poniedziałek, czyli wczoraj - szew został wyjęty.



Wniosek 1 - lepka i brudna podłoga zwiększa przyczepność odnóży.

Wniosek 2  - Matko, nie pucuj chaty na błysk!


Tu był kot. Kot zaglądał nam przez okno do domu :-D Po zmroku. A dziś Dzień Kota.
 


 

sobota, 14 lutego 2015

every breath you take every move you make

Zanim napiszę i opublikuję to, co jest nadal w wersji roboczej nie mogę sobie pozwolić by ominąć we wpisie taki dzień jak dziś i nie napisać o zakochaniu.

Wczoraj w radiu usłyszałam tę piosenkę.




Nieodmiennie kojarzy mi się z pogodnymi czasami liceum.

Na ławce, w sali chemicznej na parterze przez kilka,
dwa, może trzy tygodnie,
"korespondowałam" z kimś słowami tej piosenki.

Pisane ołówkiem słowa pierwszej zwrotki.

Dopisywane po angielsku inne słowa.


Do dziś nie wiem z kim pisałam i pewnie się nie dowiem.

Miałam gorącą nadzieję, że z Tą osobą.

Ale nawet nie wiem, czy siedział w tej ławce.


Taka sobie zakochana historia...

piątek, 13 lutego 2015

Pozory mylą, czyli szwedzki kryminał zadziwia

Autor: Martin Widmark, Helena Willis
Tytuł: "Tajemnica kawiarni"
Ilustracje: Helena Willis
Przełożyła: Barbara Gawryluk
Wydawnictwo: Zakamarki
Miejsce i rok wydania: Poznań 2012. Wydanie pierwsze.
Liczba stron:76
Wiek dziecka: 7 - 12 lat







 
Autor: Martin Widmark, Helena Willis
Tytuł: "Tajemnica zwierząt"
Ilustracje: Helena Willis
Przełożyła: Barbara Gawryluk
Wydawnictwo: Zakamarki
Miejsce i rok wydania: Poznań 2013. Wydanie pierwsze.
Liczba stron: 100
Wiek dziecka: 7 - 12 lat

Obie książki pochodzą z serii: "Biuro detektywistyczne Lassego i Mai"


Oto kolejne sprawy do rozwikłania, którymi zajmują się Maja i Lasse. Trzeba przyznać, że w niewielkim szwedzkim miasteczku Valleby dużo się dzieje.
Sprawa nr 1 - ktoś napada na kawiarnię i okrada z pieniędzy znajdujących się w kasie.  Co ciekawe, zazwyczaj kasa ma wtedy naprawdę dużo pieniędzy w środku. Wniosek jest prosty  - informator pracuje w kawiarni.  Pytania są dwa - w jaki sposób złodziej dowiaduje się kiedy ma przystąpić do akcji oraz kim on jest. Motyw? I tu moje zdziwienie. Cóż, miałam Szwecję za kraj zamieszkały w 100% przez prawowitych obywateli uczciwie płacących podatki... A skoro rzekło się A, trzeba powiedzieć B. Fabuła jest również jak na cywilizowany kraj bardziej tolerancyjna uczuciowo. Po raz kolejny okazuje się bowiem, że jeden z bohaterów lokuje uczucia w osobie swojej płci. Przyznam, że jeszcze nie znalazłam podobnego przykładu w książce dla dzieci polskich autorów (a może ktoś z Was podpowie?) Nie zdradzę szczegółów intrygi, która jest bardzo sprytnie i pomysłowo poprowadzona. Czytając "Tajemnicę kawiarni" uśmialiśmy się momentami ze starszym synkiem, bo są tu również komiczne fragmenty.


Sprawa nr 2 - w lokalnym sklepie zoologicznym ktoś prawdopodobnie podtruwa zwierzęta. Są ospałe i bardzo dziwnie się zachowują. Mieszkający nad sklepem listonosz odgraża się właścicielowi sklepu za panujący tam w nocy hałas i szczekającego psa. Niedawno w sklepie zaczęła pracę młoda dziewczyna o imienu Frida, ale raczej nie budzi podejrzeń: lubi zwierzęta, jest cicha i spokojna. Ktoś prawdopodobnie przedostaje się w nocy do wnętrza sklepu i wtedy podsypuje zwierzętom środki nasenne. Najbardziej podejrzani są listonosz i właściciel punktu, w którym dorabia się klucze, który brał udział w pochodzie protestacyjnym przeciwko przetrzymywaniu zwierząt w klatkach.

W przypadku tej książki pozwolę sobie na rozwikłanie zagadki. Lassemu, Mai i oczywiście komendantowi policji pomaga w tej sprawie koleżanka naszych bohaterów, Miranda. Okazuje się, że nocami do sklepu przedostaje sie tylnym wejściem Frida, ta właśnie nowo zatrudniona pomocnica, która korzysta z komputera na zapleczu by poczatować. Zabiera ze sobą pupilkę, mopsika Tinę, która w czasie gdy Frida siedzi przy komputerze w słuchawkach na uszach, odprawia hałaśliwe harce wśród zwierząt. Tina sama więc nawet nie wie, jakie powoduje zamieszanie. Zwierzęta nie są zatem podtruwane tylko zmęczone i odsypiają za dnia nocą wizytę.

Polecam przygody Lassego i Mai wszystkim dzieciom rozpoczynającym czytanie i tym, które czytają już samodzielnie. Opowiadania napisane są prostym językiem, w czasie teraźniejszym, dużą czcionką i ozdobione licznymi ilustracjami. Na naszą kolej aby dostać w ręce następne książki duetu Widmark i Willis czekaliśmy w bibliotece od sierpnia! Ale warto było, a długa kolejka chętnych do czytania o dziecięcych detektywach dobitnie świadczy o tym, jaką wielką popularnością cieszą się te książki wśród dzieci.

O innych książkach z tej serii można przeczytać TU, TU i TU, i TU też.


Recenzja bierze udział w następujących wyzwaniach:

- "Odnajdź w sobie dziecko - edycja III" na blogu Magdalenardo "Moje czytanie";









- "W 200 książek dookoła świata - edycja II - 2015" na blogu Edyty "Zapiski spod poduszki".


 

niedziela, 8 lutego 2015

Po sąsiedzku - blog roku 2014 tylko do 10 lutego trwa głosowanie!


Pozwolę sobie przeprowadzić małą agitację po znajomości.
Autorkę, gospodynię i lekarza pierwszego kontaktu proszę o wybaczenie, że dopiero teraz. Zawirowania w chacie, wiadomo, wczoraj cały dzień latałam na mopie. Ale wywalczyłam kolację dla siebie ;-)

 
 ODDAJCIE GŁOS ZANIM ZABIORĄ GO WAM!
DO 10 LUTEGO:
Na dwa blogi:

skorpions i oralny,


które biorą udział w poniższej kategorii konkursowej



Poniżej skopiowalam ze strony pandeMonii (hej udało się!) bo ja nie umiem takich serduszek wklejać:
 
Aby zagłosować na blog SKORPION W ROSOLE:
Wystarczy wysłać SMS o treści J11457na numer 7122

♥♥
Aby zagłosować na blog KRĘGOSŁUP ORALNY:
Wystarczy wysłać SMS o treści H11849 na numer 7122

♥♥♥
koszt SMSa 1,23zł brutto


 
całkowity dochód z SMSów przekazywany jest dla dzieci

♥♥♥♥♥
GŁOSY MOŻNA ODDAWAĆ DO 10 LUTEGO do godz. 12.00

zasada: 1 komóreczka - 1 głos
łapcie każdy aparat, jaki macie w pobliżu -
domowników, sąsiadów i kolegów z pracy ;)


Pomożecie?

P.S. Oglądalność mojego bloga nie jest wielka, więc i moc sprawcza nieduża, ale byłoby mi bardzo miło gdybyście oddali swój głos na pandeMonię.

Baaardzo dziękuję :-D

 

wtorek, 3 lutego 2015

Wszyscy jesteśmy szczypiornistami, czyli szkoła Hitchcocka

Wczoraj po południu kolejny raz obejrzałam mecz o 3 miejsce  między Polską a Hiszpanią.
W niedzielę siedziałam i oglądałam ten mecz z Małym O. na kolanach.
Kiedy na zegarze pokazał się czas 70:00 ze wzruszenia nie mogłam przez minutę nic powiedzieć. Zatkało mnie kompletnie. Nie mogłam oddychać. Nie wiem czy mój ciśnieniomierz pokazywał coś podobnego do tego mema:


Bardzo możliwe...

Proszę Państwa co za emocje!!! "Hitchcock mógłby się uczyć od naszych piłkarzy!" Też wychwyciłam ten tekst komentatora oraz to, że "Nie ma czasu parzyć herbaty" - to w czasie zmiany stron boiska po 5 minutach dogrywki.

;-D

Młodzi rzucają się na podłogę niczym Sławomir Szmal. Na razie nie zmienili mocno zainteresowań, ale wczoraj jedli późny obiad w strojach sportowych...

------------------------------------------------------------------------------------------

Wróciliśmy na trasę dom-przedszkole-praca-przedszkole-dom. Dzisiaj po drodze w rowie minęła mi stojąca sarna. Zanim dojechałam do ronda w lusterku wstecznym dostrzegłam, że chyba zdecydowała się na przejście drogi, bo w snopie świateł kolejnego samochodu za nami coś mignęło. A jakoś tak jechałam wolno dzisiaj, całe szczęście. Może dlatego, że mąż kilka razy przed ruszeniem z domu powtórzył (trochę nawet bez sensu): "Coś leci..."

Ta trasa to wyzwala we mnie skrajne emocje. Szczególnie wyprowadzili mnie z równowagi bliźni kierowcy dwa tygodnie temu. Na szybkiej dwupasmówce rozdzielonej pasem zieleni (dopuszczalna prędkość 100 km/h) wybudowali tuż przed rozjazdem w kierunku centrum miejsce do kontroli pojazdów ciężarowych i z tego względu, na jakieś 500 metrów przed miejscem kontroli, stanęły po obu stronach drogi w kierunku Posen znaki z ograniczeniem do 70 km/h.
O ile kierowcy z prawego pasa stosują się do tego ograniczenia, to lewy pas rządzi się swoimi prawami. Właśnie te 2 tygodnie temu zaczęłam wyprzedzać ciężarówę jeszcze przed ograniczeniem. Kiedy minęliśmy znak 70 nie chciałam (specjalnie) mocno przyspieszać, ale ciężarówa nie dawała się wyprzedzić i zmienić pasa. Potem mimo, że sygnalizowałam migaczem zmianę pasa nie mogłam wjechać na niego. Nikt nie chciał mnie wpuścić. W pewnej chwili nawet zaczęto na mnie trąbić a jechałam, zgodnie z ograniczeniem, około 70-75. Wreszcie prawie na ostanią chwilę udało mi się pas zmienić. I kiedy zdenerwowana zorientowałam się gdzie jestem, ciśnienie wzrosło mi jeszcze bardziej bo udało mi się zmienić pas praktycznie w ostatniej chwili. Jeszcze 100 metrów a wjechałabym na trasę w kierunku na obwodnicę miasta, a nie do centrum.
Próbowałam zmienić pas na odcinku 1000 metrów, specjalnie policzyłam jaka to była odległość...
Co za chamy!
Dodatkowym absurdem tej trasy jest to, że po minięciu miejsca kontroli, pojawia się znak 80 km/h, a po 100 metrów 60 km/h. Czy ktoś w ogóle zastanawiał się nad sensem tego oznakowania???

 --- --------------------   ----------------------   ------------------

A dzisiaj jedziemy po przedszkolu do mankomatu.
Zaskoczyło mnie, że Mały zażyczył sobie abym jechała do mankomtu.
- Porzebujesz pieniędzy? - zapytałam.
- Ale pamiętaj, weź butelki.

Aha. Chodziło o mlekomat.

;-D

-------------------------------------------------

A świstak powiedział, że czeka nas jeszcze 6 tygodni zimy.




 
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...