Zanim napiszę coś poważnego, z czym noszę się jak kura z jajkiem, parę słów o głupotach, żebyście wiedzieli, że żyję, dycham i humor też mi dopisuje.
Dycham nawet jak dwie dychy, bo od dwóch dni mój stan zdrowotny określany od świąt wielkanocnych jako "stabilny" uległ poprawie.
Takoż zafundowałam sobie ekstra emocje w Wielką Sobotę kiedy obudziłam się z nieprzyjemnym uczuciem drapania w gardle. Zauważyłam, że ostatnimi czasy moje choroby sezonowe wiosenne, jesienne, letnie wynikają nie z niewłaściwego doboru odzieży wierzchniej tudzież bielizny (reformy* porzuciałam kilka lata temu), lecz z niewłaściwego stosowania klimatyzacji w samochodzie.
W Wielki Czwartek zawoziłam dziecka na kontrolę do lekarza (przed wyjazdem do dziadków trzeba było sprawdzić stany miechów, nosów i takich tam...). No i pogoda była taka, że jak ktoś nie pamięta to przypomnę. Około wczesnego południa zaczęło się ściemniać i sypać śniegiem z deszczem.
Okna mi momentalnie zaparowały od środka, a jeszcze musiałam jechać szybką trasą i kontrolować ruch na drodze, więc w sposób niezbyt rozgarnięty próbowałam wyregulować nawiew powietrza, które wiało mocno i zimno prosto na mnie.
No to po dwóch dniach miałam gardło w bonusie przedświątecznym, a po przyjeździe pod wieczór do Dziadków zażyczyłam sobie herbaty "z prądem". Mamą niemając spirytu dolała mi ouzo a potem jeszcze wraz z mężęm i rodzicielem spijaliśmy wyroby polskiego przemysłu spirytusowego (ja tym razem nie oszczędzałam się "po damsku"). Więc położywszy się spać około 22 nie miałam szans na zaśnięcie. Żadnych...
To była chyba najgorsza noc w moim życiu.
Jeszcze tak zatkanego nosa nie miałam - objawy gardłowe przeszły w inny obszar doznań, więc co się najadłam i nawąchałam w sobotę wieczorem musiało mi wystarczyć do poniedziałku.
W nocy, około czwartej już zmierzyłam sobie temperaturę bo podejrzewałam, że to gorączka nie daje mi spać. Ale nie. Obudził się mąż i wielkodusznie przyniósł mi polopirynę, potrzymał za rękę, i już myślałam, że wykaże się współczuciem... a tymczasem on próbował mnie dobudzić ;-)... Zero zrozumienia.
Tak więc żyję sobie tak w stanie stabilnym i jedno co mnie dotyka to jakiś taka marazm blogowy.
W zeszły weekend, gdy sprzyjała pogoda, dotarliśmy spacerkiem aż do granicy powiatu.
Z tego miejsca nie mamy daleko do Jeziora Pamiątkowskiego, ale to raczej wyprawa na rowery. Spacerkiem doszliśmy do krzyża i wróciliśmy mijając wspaniałą wierzbę. Wierzba jest zresztą symbolem naszej gminy...
Być może pamięta czasy kiedy szły tędy wojska napoleońskie ? (droga pod lasem nazywa się Trakt Napoleoński).
Za to z drugiej strony nie czekał na nas zbyt piękny widok...
Wokół domu ruszyły prace.
Na razie wiatr hula po piaseczku, który nam pięknie koparka rozłożyła...
Taras będzie w końcu obłozony kaflami, a na ogrodzie zyskaliśmy drugą część wentylacji z odzyskiem ciepła, która wykwitła nam takim oto kwiatuszkiem:
- Co to ma być?! - zawołałam w czwartek.
- Mała architektura ogrodowa? - pytałam sama siebie...
Mały O. ma 120 cm wzrostu. Umiejscowienie czerpni miało być tak zrobione, żeby zakryć roślinami.
To co ja mam tutaj teraz posadzić żeby to UKRYĆ?
A może graffitti na tym PIERDYKNĄĆ?
Czekam na twórcze propozycje od Was :-D
P.S. Najświeższy hot news jest taki, że Mały skaży się na ból ucha...
....
:-)))
....
no bo co w tej sytuacji innego mogę robić?
* reformy - prototyp damskich bokserek pochodzący z pierwszej i początku drugiej połowy XX wieku
Dycham nawet jak dwie dychy, bo od dwóch dni mój stan zdrowotny określany od świąt wielkanocnych jako "stabilny" uległ poprawie.
Takoż zafundowałam sobie ekstra emocje w Wielką Sobotę kiedy obudziłam się z nieprzyjemnym uczuciem drapania w gardle. Zauważyłam, że ostatnimi czasy moje choroby sezonowe wiosenne, jesienne, letnie wynikają nie z niewłaściwego doboru odzieży wierzchniej tudzież bielizny (reformy* porzuciałam kilka lata temu), lecz z niewłaściwego stosowania klimatyzacji w samochodzie.
W Wielki Czwartek zawoziłam dziecka na kontrolę do lekarza (przed wyjazdem do dziadków trzeba było sprawdzić stany miechów, nosów i takich tam...). No i pogoda była taka, że jak ktoś nie pamięta to przypomnę. Około wczesnego południa zaczęło się ściemniać i sypać śniegiem z deszczem.
Okna mi momentalnie zaparowały od środka, a jeszcze musiałam jechać szybką trasą i kontrolować ruch na drodze, więc w sposób niezbyt rozgarnięty próbowałam wyregulować nawiew powietrza, które wiało mocno i zimno prosto na mnie.
No to po dwóch dniach miałam gardło w bonusie przedświątecznym, a po przyjeździe pod wieczór do Dziadków zażyczyłam sobie herbaty "z prądem". Mamą niemając spirytu dolała mi ouzo a potem jeszcze wraz z mężęm i rodzicielem spijaliśmy wyroby polskiego przemysłu spirytusowego (ja tym razem nie oszczędzałam się "po damsku"). Więc położywszy się spać około 22 nie miałam szans na zaśnięcie. Żadnych...
To była chyba najgorsza noc w moim życiu.
Jeszcze tak zatkanego nosa nie miałam - objawy gardłowe przeszły w inny obszar doznań, więc co się najadłam i nawąchałam w sobotę wieczorem musiało mi wystarczyć do poniedziałku.
W nocy, około czwartej już zmierzyłam sobie temperaturę bo podejrzewałam, że to gorączka nie daje mi spać. Ale nie. Obudził się mąż i wielkodusznie przyniósł mi polopirynę, potrzymał za rękę, i już myślałam, że wykaże się współczuciem... a tymczasem on próbował mnie dobudzić ;-)... Zero zrozumienia.
Tak więc żyję sobie tak w stanie stabilnym i jedno co mnie dotyka to jakiś taka marazm blogowy.
W zeszły weekend, gdy sprzyjała pogoda, dotarliśmy spacerkiem aż do granicy powiatu.
Z tego miejsca nie mamy daleko do Jeziora Pamiątkowskiego, ale to raczej wyprawa na rowery. Spacerkiem doszliśmy do krzyża i wróciliśmy mijając wspaniałą wierzbę. Wierzba jest zresztą symbolem naszej gminy...
Być może pamięta czasy kiedy szły tędy wojska napoleońskie ? (droga pod lasem nazywa się Trakt Napoleoński).
Za to z drugiej strony nie czekał na nas zbyt piękny widok...
Wokół domu ruszyły prace.
Na razie wiatr hula po piaseczku, który nam pięknie koparka rozłożyła...
Taras będzie w końcu obłozony kaflami, a na ogrodzie zyskaliśmy drugą część wentylacji z odzyskiem ciepła, która wykwitła nam takim oto kwiatuszkiem:
- Co to ma być?! - zawołałam w czwartek.
- Mała architektura ogrodowa? - pytałam sama siebie...
Mały O. ma 120 cm wzrostu. Umiejscowienie czerpni miało być tak zrobione, żeby zakryć roślinami.
To co ja mam tutaj teraz posadzić żeby to UKRYĆ?
A może graffitti na tym PIERDYKNĄĆ?
Czekam na twórcze propozycje od Was :-D
P.S. Najświeższy hot news jest taki, że Mały skaży się na ból ucha...
....
:-)))
....
no bo co w tej sytuacji innego mogę robić?
* reformy - prototyp damskich bokserek pochodzący z pierwszej i początku drugiej połowy XX wieku
można obsadzić jakimś szybko rosnącym pnączem np winobluszczem?
OdpowiedzUsuńDzień dobry Klarko! :-D
UsuńCzerpni za bardzo nie można zasłaniać, ale podsunęłaś mi pomysł, aby na przykład wokół niej ustawić jakiś płotek albo cóś i w ten sposób zasłonić puszczając po tym winobluszcz... Za bardzo nie pyli jak kwitnie, więc pasuje.
Dziękuję i pozdrawiam :)))
No jak co. Pręgierz masz!
OdpowiedzUsuńA ja Cię miałam za bardzo łagodną matkę.....
UsuńChyba, że miałaś na myśli innych delikwentów? ;-))))
Szukam i szukam tego odnośnika do "reform" - majtek i go nie widzę. Myślałam, że mnie czymś zaskoczysz :)
OdpowiedzUsuńMężowie czasami mają zero zrozumienia.
Butelki są wszędzie - ot, pijaczyny. A może to twoje? Tylko nie pamiętasz;)
Oj, przypomniałaś mi o gwiazdce przy reformach. Dzięki!
UsuńTak, bardzo możliwe, że moje, ale nie pamiętam. Impreza była ostra ;))))
Dobrze, że już ze zdrowiem u Ciebie lepiej :)
OdpowiedzUsuńJa ostatnio tak się pochorowałam jakoś koło 20 marca, że leżałam jak zwłoki w łóżku. Męża akurat nie było kilka dni w domu, więc chcąc się czegoś napić wykazywałam się samozaparciem jak jakiś Syzyf :P Mąż przybył na ratunek z lekarstwami i herbatkami i mogłam "zdychać" spokojnie w łózku otoczona trylionem chusteczek.
buziaki :)
... i książkami... prawda? :-))))
UsuńDobrze, że u Ciebie też już wszystko dobrze. Czasem i dorosłego zmoże choroba, i wtedy dopiero widać, jacy jesteśmy słabi...
Odbuziam Ci :)x
Planowanie ogrodu wychodzi chyba właściwie w trakcie wykonywania projektu - zawsze w ostatniej chwili najdzie jakaś ciekawa myśl, coś, tak jak teraz, pójdzie w złym kierunku i trzeba zmienić zamiary. Pewnie wyjdzie super :)
OdpowiedzUsuńDziękuję za dobre słowo. Dopóki tylko znajdzie się jakieś rozwiązanie sytuacji to zawsze jest nadzieja, że będzie dobrze. Najgorzej jest jak trzeba żyć z przekonaniem, że "to nie tak miało być".
UsuńSolidnie napisane. Pozdrawiam i licżę na więcej ciekawych artykułów.
OdpowiedzUsuń