Autor: Alice Miller
Tytuł: "Zniewolone dzieciństwo. Ukryte źródła tyranii."
Przełożyła: Barbara Przybyłowska
Wydawnictwo: Media Rodzina
Miejsce i rok wydania: Poznań 2010
Liczba stron: 284
Raczej nigdy nie uważałam się za fankę psychologii. Owszem, w czasach młodości durnej i chmurnej (czytaj: w liceum) "wypadało" interesować się psychologią, pokazać się z książką w ręku, coś tam przeczytać, ale chyba nawet wtedy jakoś specjalnie mnie do tego nie ciągnęło. Skłaniałam się raczej ku filozofii, ale nie aż tak z kolei, by marzyć o jej studiowaniu.
Na trop Alice Miller naprowadziła mnie pewna wrażliwa blogerka przy okazji lektury o rodzeństwie.
Mając dzieci człowiek czuje czasem, że potrzebuje dowiedzieć się nieco więcej o pewnych zachowaniach, mechanizmach i tym, co wiąże się z nowym człowiekiem, którego właśnie mamy u boku. Patrzy przez pryzmat własnych doświadczeń i pamięci o dzieciństwie chcąc lub nie chcąc powtórzyć swoją własną historię. Sięga więc po różne opracowania zastanawiając się jakby tu NAJLEPIEJ sprawdzić się w nowej życiowej - dożywotniej roli. Otwierając pierwszą stronę "Zniewolonego dzieciństwa" wytoczyłam naprzeciw siebie najcięższy kaliber.
Szkieletem opracowania szwajcarskiej psycholożki i psychoterapeutki jest analiza dzieciństwa narkomanki, ludobójcy i dzieciobójcy oraz przeniesienie tego, co o ich dzieciństwie wiemy na ich dorosłe życie: zachowania, sposób myślenia i traktowania innych ludzi.
Z książką "My, dzieci z dworca Zoo" Christiany F. spotkałam się w swoim życiu dość poźno, bo po studiach. Nakłoniona przez pewną nastolatkę przeczytałam następnie "Dziennik narkomanki". To mi wystarczyło, by przekonać się jakim piekłem jest narkomania i by poczuć wdzięczność za to, że nie stała się ona moją drogą życiową. Christiana F. jest pierwszą postacią, której dzieciństwo, w oparciu o zapiski ze wspomnianej książki, analizuje Alice Miller.
Druga osoba to Adolf Hitler, o którego latach dziecięcych wiemy i zarazem nie wiemy dużo. O ile niektórzy mogli się zetknąć z informacją o tym, że był silnie związany emocjonalnie z matką, co można przeczytać we współcześnie wydawanych książkach (tu proponuję zapoznać się z recenzją Edyty), o tyle Alice Miller sięga w tym przypadku do innych źródeł biograficznych. Prezentuje m.in. na bazie suchych faktów (a konkretnie tabeli z zestawieniem daty urodzin i śmierci rodzeństwa Adolfa) wnikliwy profil psychologiczny matki Hitlera. Nie chcę tutaj zbytnio oddalać się od tego, co chciałabym przekazać, bo piszę by poruszyć stronę psychologiczną zagadnienia, ale "Zniewolone dzieciństwo" w rozdziale o Hitlerze może też być bardzo pasjonującą lekturą dla osób interesujących się historią i polityką.
(Z ciekawostek: Jego niepewność co do pochodzenia własnego dziadka doprowadziła m.in. do tego, by zgodnie z ustawą rasową każdy prawdziwy Niemiec musiał udowodnić swoje pochodzenie do trzeciego pokolenia wstecz...)
Trzecia osoba poddana psychoanalizie przez Alice Miller nie była mi bliżej znana, jest też nieco pobieżniej przedstawiona przez autorkę, ale jej dziecięce przeżycia i sposób postępowania, którym postanowiła "odegrać siebie z dzieciństwa" mrożą krew w żyłach.
Alice Miller pokazując nieudane dzieciństwo swoich bohaterów (obok nich pojawiają się również inne liczne ofiary, z którymi Miller miała osobiście do czynienia w trakcie swojej pracy zawodowej) pragnie pokazać, jak bezbronne wobec dorosłych są ich własne dzieci. "Zniewolone dzieciństwo" to drobiazgowe studium jak "wychować" nieszczęśliwego człowieka.
Dzieci nie są w stanie bronić się przed szkodliwym postępowaniem dorosłych, ponieważ z jednej strony mają wpajany szacunek i miłość wobec rodziców, a z drugiej CHCĄ ich kochać. Rodzice stają się więc dla nich "kochanym zabójcą". I właśnie przez ten mechanizm bardzo ciężko w dorosłym życiu przychodzi im (nam) zauważyć i przyznać, że źrodłem naszych niepowodzeń, dalszych szkodliwych psychicznych błędów są zdarzenia z dzieciństwa właśnie. "Niewyżyte" jak określa je Miller. Wewnętrznie wyparliśmy z siebie to, że krzywdę zrobili nam najpierw rodzice i nie każdy umie stwierdzić obiektywnie, że coś w tym, jak traktowali go matka, czy ojciec było nie tak...
Celowo ujęłam kluczowe słowo w tradycyjnych relacjach rodzice-dziecko w cudzysłów (dwa akapity wyżej), ponieważ wśród demaskatorskich psychoanalitycznych wywodów Alice Miller dokonuje przewrotu. Na traumatycznym pogorzelisku dowodów, analiz i wniosków Alice Miller stawia rewolucyjną tezę: obala sens istnienia procesu zwanego "wychowaniem".
Tytuł: "Zniewolone dzieciństwo. Ukryte źródła tyranii."
Przełożyła: Barbara Przybyłowska
Wydawnictwo: Media Rodzina
Miejsce i rok wydania: Poznań 2010
Liczba stron: 284
Raczej nigdy nie uważałam się za fankę psychologii. Owszem, w czasach młodości durnej i chmurnej (czytaj: w liceum) "wypadało" interesować się psychologią, pokazać się z książką w ręku, coś tam przeczytać, ale chyba nawet wtedy jakoś specjalnie mnie do tego nie ciągnęło. Skłaniałam się raczej ku filozofii, ale nie aż tak z kolei, by marzyć o jej studiowaniu.
Na trop Alice Miller naprowadziła mnie pewna wrażliwa blogerka przy okazji lektury o rodzeństwie.
Mając dzieci człowiek czuje czasem, że potrzebuje dowiedzieć się nieco więcej o pewnych zachowaniach, mechanizmach i tym, co wiąże się z nowym człowiekiem, którego właśnie mamy u boku. Patrzy przez pryzmat własnych doświadczeń i pamięci o dzieciństwie chcąc lub nie chcąc powtórzyć swoją własną historię. Sięga więc po różne opracowania zastanawiając się jakby tu NAJLEPIEJ sprawdzić się w nowej życiowej - dożywotniej roli. Otwierając pierwszą stronę "Zniewolonego dzieciństwa" wytoczyłam naprzeciw siebie najcięższy kaliber.
Szkieletem opracowania szwajcarskiej psycholożki i psychoterapeutki jest analiza dzieciństwa narkomanki, ludobójcy i dzieciobójcy oraz przeniesienie tego, co o ich dzieciństwie wiemy na ich dorosłe życie: zachowania, sposób myślenia i traktowania innych ludzi.
Z książką "My, dzieci z dworca Zoo" Christiany F. spotkałam się w swoim życiu dość poźno, bo po studiach. Nakłoniona przez pewną nastolatkę przeczytałam następnie "Dziennik narkomanki". To mi wystarczyło, by przekonać się jakim piekłem jest narkomania i by poczuć wdzięczność za to, że nie stała się ona moją drogą życiową. Christiana F. jest pierwszą postacią, której dzieciństwo, w oparciu o zapiski ze wspomnianej książki, analizuje Alice Miller.
Druga osoba to Adolf Hitler, o którego latach dziecięcych wiemy i zarazem nie wiemy dużo. O ile niektórzy mogli się zetknąć z informacją o tym, że był silnie związany emocjonalnie z matką, co można przeczytać we współcześnie wydawanych książkach (tu proponuję zapoznać się z recenzją Edyty), o tyle Alice Miller sięga w tym przypadku do innych źródeł biograficznych. Prezentuje m.in. na bazie suchych faktów (a konkretnie tabeli z zestawieniem daty urodzin i śmierci rodzeństwa Adolfa) wnikliwy profil psychologiczny matki Hitlera. Nie chcę tutaj zbytnio oddalać się od tego, co chciałabym przekazać, bo piszę by poruszyć stronę psychologiczną zagadnienia, ale "Zniewolone dzieciństwo" w rozdziale o Hitlerze może też być bardzo pasjonującą lekturą dla osób interesujących się historią i polityką.
(Z ciekawostek: Jego niepewność co do pochodzenia własnego dziadka doprowadziła m.in. do tego, by zgodnie z ustawą rasową każdy prawdziwy Niemiec musiał udowodnić swoje pochodzenie do trzeciego pokolenia wstecz...)
Trzecia osoba poddana psychoanalizie przez Alice Miller nie była mi bliżej znana, jest też nieco pobieżniej przedstawiona przez autorkę, ale jej dziecięce przeżycia i sposób postępowania, którym postanowiła "odegrać siebie z dzieciństwa" mrożą krew w żyłach.
Alice Miller pokazując nieudane dzieciństwo swoich bohaterów (obok nich pojawiają się również inne liczne ofiary, z którymi Miller miała osobiście do czynienia w trakcie swojej pracy zawodowej) pragnie pokazać, jak bezbronne wobec dorosłych są ich własne dzieci. "Zniewolone dzieciństwo" to drobiazgowe studium jak "wychować" nieszczęśliwego człowieka.
Dzieci nie są w stanie bronić się przed szkodliwym postępowaniem dorosłych, ponieważ z jednej strony mają wpajany szacunek i miłość wobec rodziców, a z drugiej CHCĄ ich kochać. Rodzice stają się więc dla nich "kochanym zabójcą". I właśnie przez ten mechanizm bardzo ciężko w dorosłym życiu przychodzi im (nam) zauważyć i przyznać, że źrodłem naszych niepowodzeń, dalszych szkodliwych psychicznych błędów są zdarzenia z dzieciństwa właśnie. "Niewyżyte" jak określa je Miller. Wewnętrznie wyparliśmy z siebie to, że krzywdę zrobili nam najpierw rodzice i nie każdy umie stwierdzić obiektywnie, że coś w tym, jak traktowali go matka, czy ojciec było nie tak...
Celowo ujęłam kluczowe słowo w tradycyjnych relacjach rodzice-dziecko w cudzysłów (dwa akapity wyżej), ponieważ wśród demaskatorskich psychoanalitycznych wywodów Alice Miller dokonuje przewrotu. Na traumatycznym pogorzelisku dowodów, analiz i wniosków Alice Miller stawia rewolucyjną tezę: obala sens istnienia procesu zwanego "wychowaniem".
"W przeciwieństwie do powszechnych mniemań, nie mogę pojęciu "wychowanie" przypisać wielu pozytywnych znaczeń, bo widzę w nim raczej samoobronę dorosłych, uważam je za manipulację, wynikłą z ich zniewolenia i poczucia niepewności. (...)
Słowo "wychowanie" (w oryginale: Erziehen) zawiera w sobie wyobrażenie określonego celu, który ma osiągnąć wychowanek - i już to samo organicza jego możliwości rozwojowe. Ale rzetelne wyrzeczenie się wszelkiej manipulacji i rezygnacja ze stawiania sobie z góry celów nie oznacza, by miało się pozostawić dziecko samemu sobie, gdyż potrzebuje ono ogromnego duchowego i fizycznego wsparcia dorosłych." (s. 116)I ja się z tą tezą zgadzam.
Po przeczytaniu całego opracowania trudno nie przyznać rację takim stwierdzeniom, że wychowanie dzieci ma na celu "dostosowanie, nagięcie do wyobrażeń dorosłych".
Ale Alice Miller nie wprowadza tylko i wyłącznie zamętu. W zamian, proponuje myśl, nad którą warto się głębiej zastanowić:
"Rodzice nie potrzebują rozległych studiów psychologicznych, by ustrzec swoje dzieci przed absurdalnym, samoniszczycielskim postępowaniem w dorosłym życiu. Jeśli tylko im się uda nie manipulować dzieckiem dla własnych potrzeb, nie znęcać się nad nim, a także nie zakłócać równowagi jego wegetatywnego systemu nerwowego, wtedy już samo we własnym ciele znajdzie ochronę przed niewłaściwymi wymaganiami. Od samych początków będzie dla niego zrozumiała wymowa jego ciała i jego sygnały. Jeśli poza tym rodzicom udaje się odnosić do dziecka z takim samym szacunkiem i tolerancją, z jaką odnosili się zawsze do własnych rodziców, stworzą mu z pewnością najlepsze podwaliny pod całe przyszłe życie." (s. 148)(podkreślenie moje).
"Aby umożliwić dziecku pełny rozwój, owo wsparcie musi się wyrażać następująco:
1. W poszanowaniu dla dziecka.
2. W uznaniu jego praw.
3. W tolerancji jego uczuć.
4. W gotowości, by na podstawie jego zachowania poznać:
a) prawdziwą naturę swojego dziecka;
b) dziecko tkwiące w nas samych;
c) prawa rządzące życiem uczuciowym, które o wiele łatwiej odkryć u dziecka niż u dorosłego, gdyż dziecko przeżywa swoje uczucia znacznie intensywniej, a w każdym razie znacznie bardziej otwarcie niż dorosły." (s.116)
Niepokój jaki wzbudziła we mnie ta lektura, powstał też w związku z tym, że coraz więcej (takie mam osobiste odczucie) pokazuje się przemocy wobec dzieci, nagłaśnia ją w mediach, epatuje nagłówkami, ale nie widać by szła za tym jakaś całkowita odmiana sposobu myślenia społeczeństwa. Medialne dyskusje, jeżeli takie się wywiązują, tworzą wirujący lej oburzenia wokół sprawy "klapsa". Temat po pewnym czasie przycicha, ale prawdziwy problem nie leży w tym symbolicznym klapsie.
Bo boląca rana zamaskowana jałową dyskusją o klapsach, to prawdziwy dramat, którym jest agresja, bicie, awantury, przemoc słowna i psychologiczna, poniżanie dzieci. Te źródła zła pokazywane są pod postacią artykułów o zakatowanych niemowlętach, pobitych kilkulatkach, gnębionych uczniach... I co? I nadal nic.
W trakcie czytania znalazłam też ciekawą obserwację i odpowiedź na swoje własne pytania dotyczące bycia wiernym samemu sobie, z czym od czasu do czasu mam do czynienia:
"Podziwiamy ludzi, którzy stawiają opór totalitarnemu państwu, i myślimy: "Są odważni albo mają"mocne zasady moralne", albo: "pozostają wierni swoim zasadom" czy coś w tym rodzaju. Możemy także wyśmiewać się z nich jako z naiwnych i mówić o nich: "Czyż nie widzą, że ich słowa nic nie wskórają przeciw uciskającej ich władzy? Że będą musieli drogo zapłacić za swoje protesty?"
Ale być może obie strony, zarówno ci, którzy odnoszą się do kontestatorów z podziwem, jak i ci, którzy traktują ich lekceważąco, nie dostrzegają jednego: Jednostka, która odmawia dostosowania się się do ustroju totalitarnego, nie czyni tego z poczucia obowiązku ani z naiwności, tylko dlatego, że inaczej nie mogłaby pozostać wierna sobie samej. Im dłużej zajmuję się tym zagadnieniem, tym bardziej skłaniam się do przekonania, że odwaga, uczciwość i zdolność do miłości dają się pojmować nie jako "cnoty", nie jako kategorie moralne, ale jako skutki zrządzeń mniej lub bardziej łaskawego losu.
Nakazy moralne i wypełnianie obowiązków są to protezy, które stają się konieczne, gdy brak czegoś zasadniczego. Im skuteczniejsze okazało się spustoszenie uczuć w dzieciństwie, tym większy musi być arsenał broni intelektualnej i tym większe zapasy protez moralnych, gdyż nakazy moralne i świadomość obowiązku nie są żadnymi źródłami siły, nie stanowią bynajmniej żyznego gruntu dla prawdziwie ludzkich uczuć. W protezach płynie krew, można je kupić i mogą służyć różnym właścicielom. Co jeszcze wczoraj uchodziło za dobre, może nazajutrz, zależnie od decyzji rządu czy partii, uchodzić za złe, zabronione i odwrotnie. Ale człowiek o żywych uczuciach potrafi być tylko samym sobą. Nie ma innego wyboru, jeśli nie chce zginąć. Nie pozostaje obojętny wobec izolacji, odtrącenia, utraty przychylności otoczenia czy zniewag, obawia się ich i cierpi z tego powodu, ale nie chce utracić własnego ja, skoro już je posiada. A jeśli dostrzega, że żąda się od niego czegoś, czemu się sprzeciwia cała jego istota, nie może tego zrobić. Po prostu nie potrafi." (s. 101)
Ale żeby nie było zbyt słodko, na koniec łyżka dziegciu.
Czytając "Zniewolone dzieciństwo" trafiłam w międzyczasie na stronę internetową Alice Miller. Ale już po przeczytaniu, śledząc życiorys Autorki natknęłam się na informację o tym, że jej własny syn po śmierci matki udzielił wywiadu, w którym mówił o tym, że był bity przez ojca (męża Alice), a ona sama nigdy nie potrafiła z synem otwarcie porozmawiać o czasach wojennych...
Spiżowy idealny pomnik, który postawiłam w myślach Alice Miller, runął momentalnie...
...
Ale zaraz zaraz... czyż nie jest tak, że o problemach i sposobie ich rozwiązania najpełniej piszą i mówią właśnie ci, którzy czerpią z własnego życia? Bywa to bolesne.
"Kto jest bez winy niech pierwszy rzuci kamieniem...?"
Uczę się być rodzicem cały czas i rozumiem rozterki innych, poszukujących. Nie jest to łatwa rola.
Recenzja bierze udział w wyzwaniach:
-"Czytamy polecane książki" Marty Kor na blogu "Okiem MK" (książka polecona przez innego blogera - Schronienie)
i
- "W 200 książek dookoła świata - edycja II - 2015 r." Edyty na blogu "Zapiski spod poduszki".
Sądzę, że książka mocno by mnie zainteresowała. Ja bardzo często odnoszę wrażenie, że ludzie mają dzieci m.in. po to by je odpowiednio wychować, by się nimi, w sensie sowimi rodzicami, w przyszłości zajęli... A więc tu już ogromne naginanie i urabianie dziecka na własną, wydumaną modłę. Nie twierdzę, że każdy tak robi! Sądzę, że ciężko jest się wyrwać z pewnego schematu wychowywania dzieci. Rodzice wynoszą wiele ze swojego dzieciństwa i często nie wiedząc o tym powielają niektóre schematy, choć na pierwszy rzut oka wydaje się, że chowają dzieci zupełnie odmiennie od swoich rodzicieli. Dzieciństwo jest ważne. Mało kto tak naprawdę zdaje sobie sprawę, jak mocno kształtuje się w tym okresie młody człowiek. Gdy już jest się nastolatkiem to właściwie wszelkie podstawy są już ukształtowane, teraz tylko młody człowiek rozwija je samodzielnie, bazując na obserwacjach, na przeżyciach. A dziecko uczy się, chłonie, dla niego wszystko jest nowe. Dlatego tak ważne jest żeby starać się nic na siłę nie narzucać dzieciom. Trzeba im tłumaczyć, wyjaśniać, niejednokrotnie pozwolic podjąć samodzielną decyzję, wybrać. Oczywiście w granicach rozsądku, bo nikt nie nikt nie pozwoli kilkulatkowi na samodzielność dorosłej osoby, wszak on jeszcze nie wszystko rozumie.
OdpowiedzUsuńWiesz co mi się rzuciło w oczy przez te kilka lat życia w Norwegii? Wielu norweskich rodziców rozmawia ze swoimi dziećmi, jak z pełnoprawnym człowiekiem i członkiem społeczeństwa.
Jest dokładnie tak, jak piszesz. Dziękuję Ci za Twoje słowa, bo właśnie o tym jest ta książka
UsuńTo bardzo ciekawa obserwacja o tym zajęciu się w przyszłości. Ja z kolei myślę, że niektórzy dorośli nie poczuwają się nawet by w jakiś sposób odwdzięczyć się (docenić) rodzicom za ich trud. Że nie mają takiego obowiązku. Myślę, że to nie powinno wypływać z poczucia obowiązku tylko z miłości i szacunku.
Tak, też podejrzewam, że spodobała by Ci się.
Zgadzam się z Tobą. Tu nie chodzi o to, że ktoś coś musi, tylko, że czuje, że tak chce. Mnie nikt do niczego nie zmuszał i nie zmusza. Moi rodzice nigdy nie mieli i nadal nie mają w stosunku do mnie postawy roszczeniowej typu: wychowałem cie, to teraz się mi odwdzięcz. Ale ja czuję taką potrzebę. Chcę, jeśli będą tego potrzebowali, pomóc im jak tylko będę potrafiła. To jeden ze sposobów na podziękowanie im za ich miłość, opiekę i wsparcie, gdy ja tego potrzebowałam.
UsuńA wspomniałam o tych rodzicach, co to wymagają od dzieci odwdzięczania się za danie im życia i wychowanie, bo spotkałam takich. I to wśród osób mi bliskich niestety :(
UsuńNajlepszymi, najmądrzejszymi i najbardziej wyrozumiałymi rodzicami byliśmy, gdy jeszcze nie mieliśmy własnych dzieci ;-)
OdpowiedzUsuńKalino, masz absolutną rację! Widzę to po sobie...
Usuń