poniedziałek, 31 października 2016

Słowo czy obraz

Zebrało mi się na porządki i uporałam się z jednym z trzech stosów gazet, które odkładam sobie a muzom.

Trafił mi w ręce wywiad z Januszem Górskim - grafikiem i projektantem książek, współzałożycielem wydawnictwa słowo/obraz (aktualnie: słowo/obraz terytoria), profesorem na Wydziale Grafiki ASP Gdańsku. Pochodzi z 15 lipca br. porusza temat brzydoty, nierówności między słowem a ilustracją we współcześnie wydawanych książkach, w tym również tych dla dzieci.

Moje studentki robiły w tym roku dyplom licencjacki. Dałem im zadanie zaprojektowania serii czterch książek: sygnet, czyli symbol graficzny, okładki, układy typograficzne środków. Jedna ze studentek była Niemka z programu Erasmus. No i te moje dziewczyny nieźle radziły sobie ze znakiem, z okładkami, natomiast projekty typograficzne to była zmora. Niemka dopiero w dniu zaliczenia przyniosła projekty, tak dojrzałe, że mało która wydana w Polsce książka mogłaby się z nimi równać. Bo ona po prostu to umie, nie musi się tego uczyć, od małego żyje w świecie, który jest zaprojektowany. Uczyła się z dobrze zaprojektowanych podręczników, na dworcu kieruje się dobrze zaprojektowanym systemem informacji. Zajęcia z podstaw typografii miała już w szkole podstawowej, a na studiach był to jeden z najważniejszych przedmiotów. Polskie studentki nie opanowały rzemiosła, którego niechętnie uczą nasze "artystyczne" uczelnie. Ale ważniejsze, że dorastając w Polsce, nie miały gdzie i od kogo nauczyć się wrażliwości na urodę liter i piękno klasycznej kompozycji typograficznej. 
Dzisiaj już nie wszyscy żyjemy w brzydkiej i chaotycznej scenerii.
- Ale wielu z nas chodzi do kościoła, a Kościół katolicki jest w Polsce ostoją złego smaku. Weźmy podręczniki do religii - zgroza. Wyjątkiem są katolickie czasopisma i gazety, niemal wszystko poza tym - od strasznej architektury kościołów, jak świątynia w Licheniu, po statuę Jezusa ze Świebodzina - to kwintesencja kiczu.
(...)
W książce "Jak ktoś mógł na to pozwolić" rozmawia pan też z innymi mistrzami - m.in.  Butenką, Stannym czy Fangorem. Co pana zaskakuje w złotym okresie polskiej grafiki, czyli w latach 50. i 60.?
- No właśnie, jak ktoś mógł pozwolić na tak wielką artystyczną niezależność w tamtych czasach. To zdumiewa. Pisarze, filmowcy, ludzie teatru pracowali pod silną presja cenzury, również środowiskowej, a projektanci robili rzeczy niesłuchanie nowoczesne. (...) Polska sztuka użytkowa po 1956 r. odniosła taki sukces na Zachodzie, bo była absolutnie niezależna. Także od rynku. Wilkoń zrobił pracę konkursową do wiersza "Szum drzew" Staffa wylewając na papier wodę i farby. Z tego się robiły abstrakcyjne plamy. Dorysował zaledwie parę kresek, które były gałęziami - i wygrał. Książka wyszła drukiem, a oryginały ilustracji do dzisiaj budzą szacunek jako prace absolutnie ekstremalne. Na Zachodzie nikt na coś takiego się nie odważył, bo nikt by tego nie kupił.
(...)
Projektanci i ilustratorzy, szukając za wszelką cenę "artystyczności", zapominają o czytelniku. W Polsce eksperymentując, zgubiliśmy główny nurt. Są wydawnictwa, które wydają piękne polskie książki, Dwie Siostry, Wytwórnia, Hokus Pokus i wiele innych. Ale stoją za tym przede wszystkim pasja i pieniądze ich właścicieli. Bo jednak ogromna część rodziców nie wybiera tych książek. Kupują je wykształceni i ambitni z dużych miast, którzy czują się zobowiązani, by inwestować w dzieci - m.in. podsuwając im fajne ilustracje.

Górlikowski Marek, Dlaczego Polacy wolą brzydkie, "Gazeta Wyborcza" 2016 nr 164.8771



 

poniedziałek, 24 października 2016

"To be or not to be", czyli o weekendowym załamaniu nerwowego systemu pedagogiczno-edukacyjnego

Przepowiednia  tytułowego załamania nadeszła w czwartek, zwany małym piątkiem lub wigilią weekendu.

Starszy syn mój, trzecioklasista, zeznał nieśmiało, że pani oddała zeszyty z dyktandami z języka polskiego. Ponieważ mieliśmy kilka dni wcześniej dyskusję gramatyczną o tym, jakie zasady rządzą językiem ojczystym, więc nastawiona byłam na wiwisekcję błędu, do którego wówczas się przyznał.

Rozpisałam więc przykładową odmianę rzeczowników w trzech rodzajach na przypadki (czyli deklinację) i udowodniłam dziecku, że w liczbie mnogiej rzeczowniki nie mają końcówki "ą".
Miałam tu na myśli zasadę obecną w naszym języku, wedle której czasowniki rządzą rzeczownikami (związek rządu), i że jak Jaś nasypał ziarna wróblom, to i sikorkom, a nie sikorką...

A tym czasem, a tymczasem, oczom mym ukazała się niepozorna karteczka wklejona za onym dyktandem z poleceniem następującym: podziel te i te wyrazy na sylaby, a te i te na głoski.
Zanim dotarło do mnie co miało być zrobione, i że dziecko albo nie przeczytało co ma zrobić ("podzielić na głoski"), albo nie umi tego, zaczęłam się zastanawiać jak długo jeszcze sprawdzać będą znajomość podziału na głoski.

Głoskowanie, było już w przedszkolu...

A tu: heloł -  III klasa szkoły podstawowej.

I dlaczego ciągle to sprawdzają.

I do czego ta wiedza jest potrzebna później. PÓŹNIEJ. PÓŹNIEJ.

Bo podział na sylaby - owszem.

Od I klasy siedzę z dzieckiem od czasu do czasu w słowniku i sprawdzam podział na sylaby, gdy tylko mam wątpliwości. A zdarza się to przynajmniej raz w miesiącu. Ta znajomość jest przydatna kiedy trzeba przenieść wyraz do następnej linii.
Ale głoski?!

Ale w piątek dobiła mnie koleżanka pracowa, która wybiła mi z głowy zaniechanie postanowienia by ćwiczyć i utrwalać z dziecięciem podział na głoski. Tę wiedzę sprawdzają również w 4 klasie. I tu, podkreślę, szkoły społecznej. Czyli nie ma to tamto.

Mamełe się załamała.
Niestety dała upust swemu żalowi nad programem, który miast uczyć, uczyć, uczyć i przez przykłady utwalać, egzekwuje li tylko. I to w coraz większej częstotliwości. Zwalając zadanie utwalania na czas pozaszkolny. Niestety żaliła się długo i głośno. Co nie było dobre. Co było bardzo niewłaściwe z tej racji, że słyszały to dzieci. Szczególnie młodsze zaczęło sobie nadinterpretować. Szybko zostało sprowadzone na ziemię.

A ja chciałabym tak po prostu zostawić dziecko, odrobiłoby lekcje samo, nauczyło się i finito. Mamełe miałby czas na uprzątnięcie talerzy w zlewie, na poskładanie ubrań z suszarki, na ułożenie na półkach. Na odpoczynek po prostu chociażby. Który też się człowiekowi należy...


Sobota upłynęła w spokoju na beztroskim oddawaniu się prawdziwej kulturze (czytaj "cultus agrari") i wsadziliśmy dwajścia trzy hortensje.


A w niedzielę ... w porze okołoobiadowej nastąpiło załamanie drugie.

Sprawdzając wiadomości na dyktando z języka angielskiego tym razem, doszliśmy przypadkowo do takiego momentu, że dziecię zwątpiło: "His" czy "he's".

God save the queen...
"Ojcze, przejmij dowodzenie w kuchni" - rzekła mamełe.

Następnie wziąwszy w ręce kartkę, po krótkiej przemowie, przedstawiła dziecku odmianę czasownika posiłkowego "TO BE".
Jako najważniejszego, obok "to have", czasownika w  języku angielskim.

Tym razem oszczędziłam sobie języka i tylko po cichu, nad zlewem, zasłaniając usta ręką, by nawet sąsiad przez lornetkę nie mógł z ruchu ust odczytać, podzieliłam się myślami z ojcem Karolków.
Tenże zaś celnie podsumował sprawę mówiąc, że nie ma się zatem czemu dziwić, że nauczyciel uczy w szkole, a następnie ten sam uczy w szkole językowej.
Uczy tego czego nie nauczył. Bo w programie tego nie ma.

Więc jak - uczą dzieci trzy lata języka i nawet "to be" nie wprowadzą? Nawet gdyby miało się to dziecko na pamięć tego wykuć, to PODSTAWA.

A potem w wieku lat osiemnastu mamy:


O Adamie Miauczyński, jakże wizjonerska była to scena!




P.S. wiem, że zaglądają tu i czytają osoby wykształcone w kierunku. Bardzo proszę o poradę - chcę kupić porządną gramatykę języka polskiego. Help me! Czyli "bobosi" mówiąc językiem małego Większego K. ;-)
Serio - czekam na pomoc i tytuły.

wtorek, 18 października 2016

Wieści z ogrodu

Tegorocze lato - ciepłe i wilgotne - sprzyjało wyjątkowo (o czym dowiedziałam się wczoraj od Małżonka mego) chorobie róż zwanej czarną plamistością (ang. black spot).

To grzybowa choroba, na którą są oczywiście opryski. Z racji wielkości upraw Mąż-Ogrodnik nie ma wyjścia i musi pryskać. Natomiast ja, u swojej świeżo posadzonej odmiany róż, która jest niestety wrażliwa na tę chorobę, zastosowałam ochronę mechaniczną. Przyniosło to bardzo dobre efekty. Systematyczne obrywanie liści, na których zaczęły pojawiać się plamki i usuwanie liści spod krzaków spowodowało, że moje róże odmładzały się i do końca mają liście oraz kwitną.

Niektórzy miłośnicy kwiatów widząc co się dzieje z roślinami, które choroba powoli ogołaca z liści, załamują ręce. Dobra rada mego męża dla osób posiadajacych róże w ogrodzie jest taka, by liście usuwać, zbierać i palić (jak kto może, oczywiście), ponieważ pozostawienie opadniętych liści powoduje, że choroba jest tuż obok i opanowuje krzak zostawiając gołe pędy. Całe szczęście w nieszczęściu polega na tym, że w następnym sezonie wegetacyjnym, na wiosnę krzak odradza się bez problemu, ale kiedy tylko pogoda sprzyja, choroba atakuje na powrót. I nic nie da wymiana krzaków na nowe.

Oto moje róże, którym zdjęcie zrobiłam miesiąc temu, przy zachodzącym słońcu, stąd ich barwa nie jest rzeczywista, jest zmiękczona przez pomarańcz zachodu.

Ale jak widać, oko cieszą krzaki z liśćmi, które nadal obrywam...








niedziela, 16 października 2016

Książki są wszędzie

Ja to jestem nieuleczalnie chora na książki. Nawet z turnieju piłkarskiego potrafię je przywieźć, co zresztą udało mi się zrobić po raz drugi. Wiosną wypatrzyłam kilka pozycji typowo poradnikowych i biograficznych, które schowałam i wręczyłam mojemu małemu zawodnikowi z okazji urodzin (obchodzi je w maju).
Tym razem już zza szyby wołała mnie kartka "wszystko za 10 zł". W przerwie między meczami poszliśmy się ogrzać i po oczywistym zakupie czekolady z automatu dla Małego O., podjęłam decyzję, że upłynnię jeden banknot, ale pod warunkiem, że będą to książki wyróżnione nagrodą. Były takie, były...
Nie załapało się kilka bardzo znanych nazwisk, ale mimo tego jestem z wyboru baaardzo zadowolona. Proszę oto jedna z nich - klik.

A tymczasem by zapisać sobie w pamięci pozycję, która mnie mocno zainteresowała, zacytuję przeterminowaną gazetę.
Ten fragment recenzji, będący wyjątkiem z książki "Zaraz wybuchnie" Michała Komara (wyd. Czuły Barbarzyńca) bardzo mocno do mnie trafił. Historyczny kontekst niedawno znów miał swoje dwie rocznice; gazeta pochodzi ze stycznia.

Jest więc w "Zaraz wybuchnie" spotkanie z Aleksandrem Niekriczem, żołnierzem Armii Czerwonej z czasów II wojny, a później politycznym emigrantem i autorem szczerych książek (więc antysowieckich; Niekricz pisywał prawdę np. o katastrofalnym początku wojny hitlerowsko-bolszewickiej z czerwca 1941 r.). Pewnego razu - był 1967 r. - zjechał do Warszawy. Chciał zobaczyć Wisłę i Płytę Czerniakowską, a więc miejsce, gdzie wylądowali żołnierze armii Berlinga, by nieść złudną, samobójczą, pomoc powstaniu.
Patrzył więc na rzekę i dziwił się, że wąska. A potem zapytał Komara:
"- Czy Bór-Komorowski wiedział o Katyniu? - Oczywiście - odpowiedziałem. - A jego sztabowcy? - Też.
- Ale ja się pytam, czy wiedzieli, że to nasza wina? - Wszystko na to wskazuje - odpowiedziałem. - To dlaczego spodziewali się pomocy naszej armii? - zapytał Aleksander Niekicz i zapłakał po raz drugi".
I niech ktoś mi powie, że ten krótki dialog, a zwłaszcza prościutkie pytania czerwonoarmisty, to nie jest połowa zawartości współcześnie napisanych tomów, które chcą objaśnić, czy powstanie miało szanse.


Smoleński Paweł, Przychodzi Komar do generała, "Gazeta Wyborcza" 2016 nr 20.8657.

wtorek, 11 października 2016

ORWO antologia

Tytuł: "ORWO antologia"
Wybór, opracowanie, wstęp Dorota Hartwich i Agnieszka Wolny-Hamkało
Wydawnictwo: FORMAT
Miejsce i rok wydania: Wrocław 2011
Liczba stron: 124

Znane nazwiska: Żulczyk, Iwasiów, Dziubak, Klimko-Dobrzaniecki, Fiedoruk, Chmielewska,, Orbitowski, Rudzka... Ponad sto pastelowych stron na lepszym papierze, oprawionych w srebrną okładkę zachęca potencjalnego czytelnika starannością wydania i wrażeniem posiadania cennego skarbu w rękach.

Choć wstęp i dedykacja wyjaśnia nazwę zbioru opowiadań, mam dla niego własną teorię.
Dla pokoleń pamiętających kolorowe klisze fotograficzne ORWO, ale dlaczego nie dla innych? Zaczynam odnosić wrażenie, że coraz częściej jesteśmy dzieleni przez rzeczy małoistotne, typu wspólnota czasów, w których dorastaliśmy. Owszem, jest to pojednujące odniesienie, ale czyż nie ciekawiej posłuchać jest historii z czasów, o których zupełnie nie mamy pojęcia, nie tylko licytować się okrzykami w stylu "A pamiętasz...?!" Ale kto teraz ma ochotę cierpliwie słuchać tego, co ma do powiedzenia druga strona...
A dlaczego dzieleni? Bo formują się wtedy pojęcia pokolenia X, Y, Z, takiego, siakiego, które w podtekście brzmią: "my - wy", "lepsi - gorsi". Czy to jest potrzebne, i komu? Jesteśmy po prostu inni, ale wszyscy tworzymy jedną historię.

Opowiadania powstały na Międzynarodowy Festiwal Opowiadania i sięgają do czasów kiedy klisze niemieckiej (wschodnioniemieckiej, bo była taka) firmy były jedynym narzędziem służącym do utrwalania rzeczywistości w kolorze. Z perspektywy czasu kolor ten nie jest oszałamiający (ale nigdy też nie był w czasie rzeczywistym), zaś przywołane wspomnieniami w antologii wydarzenia, owszem. Zostawiają w głowie wyraźne barwy: krwi, ośnieżonej polany w lesie, ciemnej piwnicy, czarnej nocy pod namiotem. Są czasem projekcją traumatycznych przeżyć, może dopiero tu i teraz uwolnionych z pokładów pamięci, choć wówczas przyjętych do świadomości tak po prostu. Być może magicznie, bo dzieciństwem rządzi magia...

Warto spotkać się z tym światem, który może wydać się nam całkiem bliski nie tylko przez równoległą oś czasu. To dzieciństwo i jego problemy, frustracje, obawy, nadzieje są podobne bez względu na wspólny mianownik przeszłości. Przenosząc się w czasie wstecz kilkanaście lub kilkadziesiąt lat przekonamy się, co było ważne dla nas. Co żywiło naszą wyobraźnię, jakie lektury, filmy, wspólne zabawy.
Kto ma odwagę wrócić do siebie z tamtych lat?


Myślę, że warto sięgnąć po "ORWO antologię", uważnie przyjrzeć się tym obrazom i dowiedzieć się z czym mierzyli się znani i lubiani - piszący i ilustratorzy.



*  *  *  *  *  *  *  *  *  *  *  *  *  *  *  *  *  *  *  *  *  *  *  *  *  *  *  *  *  *  *  *  *  *  


Wpis bierze udział w wyzwaniach:
- "Gra w kolory II" na blogu Magdalenardo "Moje czytanie",

- "W 200 książek dookoła świata".

niedziela, 9 października 2016

Trójkąt i gimnastyka

Zanim wypalę posta, że internety jękną i klękną ;-), albo też i nie (gdyż z pisaniem noszę się jak słoń z ciążą), wtedy dalibóg! wykasujcie mnie ze swych stron, historia niecodzienna, gdyż niedzielna.

Przy okazji dziękuję wszystkim, którzy tu jeszcze zaglądają, gdyż widzę, że blog oddycha, choć nie syntezuje...

Świadkiem owych zdarzeń nie byłam, przebieg zaś nam z przekazu małżonka.

Po raz drugi odbyło się dziś spotkanie przedkomunijne, na które należało zabrać różańce ku poświęceniu, albowiem październik mamy, który miesiącem modlitwy różańcowej jest.

Brat młodszy pierwszokomunisty wziąwszy w rączki różaniec, obejrzał i zauważywszy krzyżyk rzekł:
- O, Pan Jezus na drążku ćwiczy.


Wiem, wiem... ale... dziecko wie co to krzyż. Jednak w takim świecie żyje - bratu zamontowano drążek do podciągania więc ten...


P.S. Na łączniku różańca jest zaś medalik, który określił jako "puchar" - to z relacji starszego.







Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...