Autor: Hubert Klimko-Dobrzaniecki
Tytuł: "Wariat"
Wydawnictwo: Stowarzyszenie Artystyczno-Kulturalne "Portret"
Miejsce i rok wydania: Olsztyn 2007
Liczba stron: 196
W posiadanie tej książki weszłam dzięki konkursowi Uli z "Pełego zlewu". Szczęście uśmiechęło się do mnie szeroookim uśmiechem a ślepy los podarował mi ją.
Dzięki wspaniałomyślny losie i dzięki Ulu za dobry wybór!
"Wariat" to kilka opowiadań, dla których tłem jest Bielawa, miejscowość na Dolnym Śląsku, w pobliżu Gór Sowich, niedaleko granicy z Czechami. To miejsce, w którym autor spędził dzieciństwo, położone jest na pograniczu kultur i wpływów. To takie miejsce gdzie mocno czuć powiewy historii - niby tereny Polski, ale przynależały też do Niemiec. Ci, co tutaj kiedyś żyli zostawili swój ślad na cmentarzu, na budynkach lub w zacierającej się pamięci. Po wojnie przyszli inni, niektórzy powrócili, wkrótce zapadły polityczne decyzje ważne dla tych co już pod ziemią, pojawili się nowi zasiedleńcy, których korzenie sięgają nawet Grecji.
W takim tyglu przyszło żyć autorowi jako dziecko. A z takiej mieszaniny różnorodności, musi urodzić się coś niesamowitego wręcz nieprawdopodobnego, takie mam przekonanie. I takie niesamowite historie opowiada Klimko-Dobrzaniecki.
Zbiór ośmiu opowiadań zaczyna się jak film Hitchcocka. A potem jest jeszcze lepiej. Dobrzaniecki ma dar opowiadania - robi to z humorem, lekko, ze swadą, bez zbędnych dygresji gawędzi o tym co robił, jak spędzał wolny czas, gdzie bywał i co się działo w Bielawie, kiedy był jeszcze dzieckiem. Opowiada historie o ludziach, których znał, widywał, buduje plastyczne scenografie w miejscach, które na jego oczach podupadały lub zmieniał je czas.
Dziecięca wyobraźnia i wrażliwość przefiltrowana przez dorosłą pamięć daje ciekawy efekt prozatorski. Na kartach książki pojawiają się dziwne postaci, jak Kwiecia - kolekcjonerka aniołów, której pewnego dnia wyrosły skrzydła i odleciała do nieba. Z kolei fabuła opowiadania o greckim fotografie i Inge, Niemce, właścicielce domu, do którego po wojnie dokwaterowywali jej kolejnych mieszkańców, podąża w zupełnie innym kierunku. To humoreska z cyrkiem w tle, gdzie główny gag przypomina skecz z "Samych swoich" z tą różnicą, że bohaterem jest kuc. Ale czytając je czułam się jak gracz rozkładający talię kart złożonych z niezwykle celnych spostrzeżeń i dobitnych smacznych zdań, które pozostają głęboko w człowieku, jak to:
"była ziemniakiem, który wypadł z koszyka po drodze do domu, potrącanym przez ludzi, mięknącym, zaczynającym gnić, ale ciągle jeszcze zdolnym do ugotowania i stanięcia komuś w gardle podczas obiadu" (o Inge).
Czytając opowiadania zastanawiałam się nad ich zbiorczym tytułem. Faktycznie, każdego z bohaterów można ocenić w kategoriach wariata, skończywszy na ostatnim - klinicznym przypadku, Czesiu, po którego przyjeżdża karetka, a wychodzi z niej lekarz- arcykapłan i odczytuje zapisany na kartce tekst mający nakłonić niedoszłego samobójcę do zejścia z dachu...
Tak sobie bezczelnie myślę po lekturze całości, że gdyby się głęboko zastanowić to pewnie wielu z nas znalazłoby w pokładach pamięci obrazy i historie pokrewne do tych opowiedzianych w "Wariacie". Pytanie, czy umiałby je tak brawurowo opowiedzieć?
Cóż na koniec powiedzieć: czyta się świetnie i chciałoby się więcej.
Recenzja bierze udział w wyzwaniu "Gra w kolory" na blogu "Moje czytanie" Magdalenardo.
Tytuł: "Wariat"
Wydawnictwo: Stowarzyszenie Artystyczno-Kulturalne "Portret"
Miejsce i rok wydania: Olsztyn 2007
Liczba stron: 196
W posiadanie tej książki weszłam dzięki konkursowi Uli z "Pełego zlewu". Szczęście uśmiechęło się do mnie szeroookim uśmiechem a ślepy los podarował mi ją.
Dzięki wspaniałomyślny losie i dzięki Ulu za dobry wybór!
"Wariat" to kilka opowiadań, dla których tłem jest Bielawa, miejscowość na Dolnym Śląsku, w pobliżu Gór Sowich, niedaleko granicy z Czechami. To miejsce, w którym autor spędził dzieciństwo, położone jest na pograniczu kultur i wpływów. To takie miejsce gdzie mocno czuć powiewy historii - niby tereny Polski, ale przynależały też do Niemiec. Ci, co tutaj kiedyś żyli zostawili swój ślad na cmentarzu, na budynkach lub w zacierającej się pamięci. Po wojnie przyszli inni, niektórzy powrócili, wkrótce zapadły polityczne decyzje ważne dla tych co już pod ziemią, pojawili się nowi zasiedleńcy, których korzenie sięgają nawet Grecji.
W takim tyglu przyszło żyć autorowi jako dziecko. A z takiej mieszaniny różnorodności, musi urodzić się coś niesamowitego wręcz nieprawdopodobnego, takie mam przekonanie. I takie niesamowite historie opowiada Klimko-Dobrzaniecki.
Zbiór ośmiu opowiadań zaczyna się jak film Hitchcocka. A potem jest jeszcze lepiej. Dobrzaniecki ma dar opowiadania - robi to z humorem, lekko, ze swadą, bez zbędnych dygresji gawędzi o tym co robił, jak spędzał wolny czas, gdzie bywał i co się działo w Bielawie, kiedy był jeszcze dzieckiem. Opowiada historie o ludziach, których znał, widywał, buduje plastyczne scenografie w miejscach, które na jego oczach podupadały lub zmieniał je czas.
Dziecięca wyobraźnia i wrażliwość przefiltrowana przez dorosłą pamięć daje ciekawy efekt prozatorski. Na kartach książki pojawiają się dziwne postaci, jak Kwiecia - kolekcjonerka aniołów, której pewnego dnia wyrosły skrzydła i odleciała do nieba. Z kolei fabuła opowiadania o greckim fotografie i Inge, Niemce, właścicielce domu, do którego po wojnie dokwaterowywali jej kolejnych mieszkańców, podąża w zupełnie innym kierunku. To humoreska z cyrkiem w tle, gdzie główny gag przypomina skecz z "Samych swoich" z tą różnicą, że bohaterem jest kuc. Ale czytając je czułam się jak gracz rozkładający talię kart złożonych z niezwykle celnych spostrzeżeń i dobitnych smacznych zdań, które pozostają głęboko w człowieku, jak to:
"była ziemniakiem, który wypadł z koszyka po drodze do domu, potrącanym przez ludzi, mięknącym, zaczynającym gnić, ale ciągle jeszcze zdolnym do ugotowania i stanięcia komuś w gardle podczas obiadu" (o Inge).
Czytając opowiadania zastanawiałam się nad ich zbiorczym tytułem. Faktycznie, każdego z bohaterów można ocenić w kategoriach wariata, skończywszy na ostatnim - klinicznym przypadku, Czesiu, po którego przyjeżdża karetka, a wychodzi z niej lekarz- arcykapłan i odczytuje zapisany na kartce tekst mający nakłonić niedoszłego samobójcę do zejścia z dachu...
Tak sobie bezczelnie myślę po lekturze całości, że gdyby się głęboko zastanowić to pewnie wielu z nas znalazłoby w pokładach pamięci obrazy i historie pokrewne do tych opowiedzianych w "Wariacie". Pytanie, czy umiałby je tak brawurowo opowiedzieć?
Cóż na koniec powiedzieć: czyta się świetnie i chciałoby się więcej.
Recenzja bierze udział w wyzwaniu "Gra w kolory" na blogu "Moje czytanie" Magdalenardo.
Bardzo ładnie opisałaś tę książkę. Zwłaszcza tu - "lekko, ze swadą, bez zbędnych dygresji gawędzi o tym co robił" i tu - "Ale czytając je czułam się jak gracz rozkładający talię kart złożonych z niezwykle celnych spostrzeżeń i dobitnych smacznych zdań, które pozostają głęboko w człowieku".
OdpowiedzUsuńPrzepraszam, że tak rzadko zaglądam i mam zaległości jeszcze ze starszymi wpisami. Niestety już dwa komputery mamy zepsute :( został nam tylko notebook z bardzo małym monitorem. Po pierwsze źle na nim widzę, po drugie jest tu problem z capslockiem i nawet napisanie komentarza to duże wyzwanie (co dopiero napisanie własnej recenzji). Po drugie korzystamy z tego komputerka wszyscy, więc nie zawsze jest dostępny gdy mam akurat wolny czas :(
Dziękuję pięknie za te pochwały :)))
UsuńCo się tam u Was dzieje z tymi komputerami? Może Wam jakiś pod choinkę przyniesie Mikołaj? Chyba powinien :)