To nie jest post z okazji Dnia Matki. Ale można go tak potraktować, bo po poprzednim weekendzie zaczęłam się zastanawiać czy jednak nie zamknąć bloga.
Zamknąć, odetchnąć, mieć więcej czasu na czynności nie związane z pisaniem i czytaniem co u innych. Czynności, dodajmy, związane za to z matkowaniem. Co od razu kojarzy mi się mocno z wysiadywaniem jajka i zaganianiem kurczaków.
Stałam więc w łazience, późnym niedzielnym wieczorem, nie wpartując się sobie w oczy w lustrze, o nie. Z opuszczoną głową, wzrokiem tępo wlepionym w ceramiczną biel biłam się z własnymi myślami.
W toku tej walki poczułam jakby mi ktoś część serca wyrwał. Serca, które dodajmy w ciągu czterech dni i tak doznało kilku wzlotów i upadków, z czego ostatni był bardzo bolesny.
Od czego by tu zacząć. Lubię mówić, że od końca, bo potem końce można ze sobą powiązać i jest.
Jeden koniec ma swój początek w czwartkowym popołudniu, kiedy odbierając Małego O. z przedszkola zorientowałam się po układzie ubrań, że wychodzili na dwór, ale jednocześnie, że kolega NIE ZAŁOŻYŁ pod spodnie legginsów. Efekt było już słychać w zachrypiałym głosie Małego, a piątek a pokazał co ma w nosie. W nosie od nowa ukazały się zielone gluty... Zdążył pochodzić tydzień do przedszkola. TYDZIEŃ. Co ja piszę!? 4 dni.
Całe szczęście, że mogłam sobie pozwolić na pracę z domu właśnie w piątek. "Wygrzeje się przez te kilka dni, będzie lepiej, wróci od poniedziałku..." - myślałam. O jakże naiwnie!
W piątek z kolei (tydzień temu) odprawiając Większego K. do szkoły COŚ mnie tknęło.
Przez tydzień dziecko miało na lekcjach zastępstwo. Od środy wszędzie zrobiło się pięknie biało zimowo, a tu w piątek lekcje zaczynały się od wuefu. I mimo, że zwykle zakładał tylko ocieplane (ale nie takie znów ciepłe) spodnie żeby sobie ułatwić przebieranie się na te zajęcia, w ostatniej chwili naszła mnie myśl, że może pani przy takiej pogodzie wpadnie na pomysł by dzieci poszły na dwór. Zapobiegawczo spakowałam mu więc legginsy do tornistra i wyjaśniłam, żeby pod żadnym pozorem nie wychodził na dwór bez ich ubrania.
Dość chodno było, bo czekaliśmy na niego poźniej pod szkołą około 20 minut i mimo, że pod spodniami miałam ciepłe rajtuzy, zmarzłam.
Po powrocie do domu zadałam mu zasadnicze pytanie i co się okazało? Miałam nosa - na wuefie byli na dworze!
Do niedzieli życie płynęło w miarę spokojnie, bo jak może płynąć jeśli się sobotę poświęca na dopucownie podłóg, a niedzielne przedpołudnie na lepieniu bałwanka, prawda?
Nastał w końcu niedzielny wieczór i po daniu hasła "Kolację szykuj!" ruszyłam do kuchni. Zdążyłam wyrzucić jakieś pozbierane ze stołu śmieci a chwilę wcześniej zdjęłam jeszcze Małemu koszulkę bo zamierzał ćwiczyć razem ze Starszym i Tatą.
Nie zdążyłam nawet pomyśleć o kolacji, kiedy usłyszałam krzyk i płacz.
Małemu z ust lała się krew, ojciec w panice, ja w nerwach: "Co tu znowu się dzieje!?"
Kiedy Mały (i ojciec) w końcu dał się uspokoić, a krew została wytarta okazało się, że przegryzł sobie dolną wargę. Pierwsze podejrzenie padło takie, że skoczył z kanapy a ponieważ miał już zdjęte do ćwiczeń paputy, to pośliznął się w skarpetkach...
Okazało się, że nie. TYLKO się pośliznął, nie skakał.
Trzęsącemu się jak listek Małemu wytłumaczyłam, że będziemy musieli pojechać do szpitala, żeby pan/pani doktor założyli mu opatrunek. Uspokoił się nieco na moich kolanach, ale nadal był w szoku. Skontaktowawszy się z MNK, który dwóch synów już odchował i niejeden raz chirurga szukał, zapadła decyzja o wyjeździe do szpitala. W drodze Mały nawet zdążył przysnąć.
W szpitalu na izbie przyjęć było czarno. Na szczęście nie musieliśmy przechodzić procedury zakładania karty vel konta pacjenta, ponieważ Mały O. był już beneficjentem wcześniejszych usług medycznych, zatem był notowany w kartotekach.
Widząc stan oczekujących w kolejce dzieci, odesłałam Starszego z ojcem do samochodu, albo żeby sobie pooglądali akwarium z rybkami, byleby tylko nie stali w tym przedsionku chorób wszelkich.
My zaś czekaliśmy na swoją kolej. Mały zaczął się skarżyć, że boli go ząb. Ten ząb, którym nagryzł sobie usta. "No to pięknie, kolejny ząb..."
Kiedy kolej nasza przyszła okazało się, że nie wystarczy sam opatrunek i że trzeba będzie założyć jeden mały szew. Na stole do założenia szwu w znieczuleniu miejscowym przytrzymywały Go w sumie trzy osoby (ze mną). Oszczędzono mu rtg choć zwróciłam uwagę lekarce, że skaży się na ból zęba, ale jednocześnie zaznaczyłam, że w najbliższy wtorek mamy umówioną tradycyjną już wizytę w Instytucie Stomatologii i tam lekarz sprawdzi czy cóś się z zębem nie stało.
Wtorek - musiałam zagwarantować Małemu, że stomatolog tylko mu zbada zęba, a nie będzie nic wiercił w paszczy. Zagwarantowałam a potem obietnicy dotrzymałam, podtrzymując wersję zdarzeń opisaną w karcie przy ostatniej wizycie Małego O., a mianowicie: "Nie chce współpracować".
Piątek - mieliśmy zgłosić się na wyjęcie szwu. Pani pielęgniarka z zabiegowego i pani doktór pierwszego kontaktu orzekły, żeby jeszcze poczekać. Do poniedziałku.
Niedziela - wykombinowałam, że jak blisko supła utnę nitkę to szew powinnien się rozplątać. Nie poskutkowało.
Poniedziałek, czyli wczoraj - szew został wyjęty.
Wniosek 1 - lepka i brudna podłoga zwiększa przyczepność odnóży.
Wniosek 2 - Matko, nie pucuj chaty na błysk!
Zamknąć, odetchnąć, mieć więcej czasu na czynności nie związane z pisaniem i czytaniem co u innych. Czynności, dodajmy, związane za to z matkowaniem. Co od razu kojarzy mi się mocno z wysiadywaniem jajka i zaganianiem kurczaków.
Stałam więc w łazience, późnym niedzielnym wieczorem, nie wpartując się sobie w oczy w lustrze, o nie. Z opuszczoną głową, wzrokiem tępo wlepionym w ceramiczną biel biłam się z własnymi myślami.
W toku tej walki poczułam jakby mi ktoś część serca wyrwał. Serca, które dodajmy w ciągu czterech dni i tak doznało kilku wzlotów i upadków, z czego ostatni był bardzo bolesny.
Od czego by tu zacząć. Lubię mówić, że od końca, bo potem końce można ze sobą powiązać i jest.
Jeden koniec ma swój początek w czwartkowym popołudniu, kiedy odbierając Małego O. z przedszkola zorientowałam się po układzie ubrań, że wychodzili na dwór, ale jednocześnie, że kolega NIE ZAŁOŻYŁ pod spodnie legginsów. Efekt było już słychać w zachrypiałym głosie Małego, a piątek a pokazał co ma w nosie. W nosie od nowa ukazały się zielone gluty... Zdążył pochodzić tydzień do przedszkola. TYDZIEŃ. Co ja piszę!? 4 dni.
Całe szczęście, że mogłam sobie pozwolić na pracę z domu właśnie w piątek. "Wygrzeje się przez te kilka dni, będzie lepiej, wróci od poniedziałku..." - myślałam. O jakże naiwnie!
W piątek z kolei (tydzień temu) odprawiając Większego K. do szkoły COŚ mnie tknęło.
Przez tydzień dziecko miało na lekcjach zastępstwo. Od środy wszędzie zrobiło się pięknie biało zimowo, a tu w piątek lekcje zaczynały się od wuefu. I mimo, że zwykle zakładał tylko ocieplane (ale nie takie znów ciepłe) spodnie żeby sobie ułatwić przebieranie się na te zajęcia, w ostatniej chwili naszła mnie myśl, że może pani przy takiej pogodzie wpadnie na pomysł by dzieci poszły na dwór. Zapobiegawczo spakowałam mu więc legginsy do tornistra i wyjaśniłam, żeby pod żadnym pozorem nie wychodził na dwór bez ich ubrania.
Dość chodno było, bo czekaliśmy na niego poźniej pod szkołą około 20 minut i mimo, że pod spodniami miałam ciepłe rajtuzy, zmarzłam.
Po powrocie do domu zadałam mu zasadnicze pytanie i co się okazało? Miałam nosa - na wuefie byli na dworze!
Do niedzieli życie płynęło w miarę spokojnie, bo jak może płynąć jeśli się sobotę poświęca na dopucownie podłóg, a niedzielne przedpołudnie na lepieniu bałwanka, prawda?
Nastał w końcu niedzielny wieczór i po daniu hasła "Kolację szykuj!" ruszyłam do kuchni. Zdążyłam wyrzucić jakieś pozbierane ze stołu śmieci a chwilę wcześniej zdjęłam jeszcze Małemu koszulkę bo zamierzał ćwiczyć razem ze Starszym i Tatą.
Nie zdążyłam nawet pomyśleć o kolacji, kiedy usłyszałam krzyk i płacz.
Małemu z ust lała się krew, ojciec w panice, ja w nerwach: "Co tu znowu się dzieje!?"
Kiedy Mały (i ojciec) w końcu dał się uspokoić, a krew została wytarta okazało się, że przegryzł sobie dolną wargę. Pierwsze podejrzenie padło takie, że skoczył z kanapy a ponieważ miał już zdjęte do ćwiczeń paputy, to pośliznął się w skarpetkach...
Okazało się, że nie. TYLKO się pośliznął, nie skakał.
Trzęsącemu się jak listek Małemu wytłumaczyłam, że będziemy musieli pojechać do szpitala, żeby pan/pani doktor założyli mu opatrunek. Uspokoił się nieco na moich kolanach, ale nadal był w szoku. Skontaktowawszy się z MNK, który dwóch synów już odchował i niejeden raz chirurga szukał, zapadła decyzja o wyjeździe do szpitala. W drodze Mały nawet zdążył przysnąć.
W szpitalu na izbie przyjęć było czarno. Na szczęście nie musieliśmy przechodzić procedury zakładania karty vel konta pacjenta, ponieważ Mały O. był już beneficjentem wcześniejszych usług medycznych, zatem był notowany w kartotekach.
Widząc stan oczekujących w kolejce dzieci, odesłałam Starszego z ojcem do samochodu, albo żeby sobie pooglądali akwarium z rybkami, byleby tylko nie stali w tym przedsionku chorób wszelkich.
My zaś czekaliśmy na swoją kolej. Mały zaczął się skarżyć, że boli go ząb. Ten ząb, którym nagryzł sobie usta. "No to pięknie, kolejny ząb..."
Kiedy kolej nasza przyszła okazało się, że nie wystarczy sam opatrunek i że trzeba będzie założyć jeden mały szew. Na stole do założenia szwu w znieczuleniu miejscowym przytrzymywały Go w sumie trzy osoby (ze mną). Oszczędzono mu rtg choć zwróciłam uwagę lekarce, że skaży się na ból zęba, ale jednocześnie zaznaczyłam, że w najbliższy wtorek mamy umówioną tradycyjną już wizytę w Instytucie Stomatologii i tam lekarz sprawdzi czy cóś się z zębem nie stało.
Wtorek - musiałam zagwarantować Małemu, że stomatolog tylko mu zbada zęba, a nie będzie nic wiercił w paszczy. Zagwarantowałam a potem obietnicy dotrzymałam, podtrzymując wersję zdarzeń opisaną w karcie przy ostatniej wizycie Małego O., a mianowicie: "Nie chce współpracować".
Piątek - mieliśmy zgłosić się na wyjęcie szwu. Pani pielęgniarka z zabiegowego i pani doktór pierwszego kontaktu orzekły, żeby jeszcze poczekać. Do poniedziałku.
Niedziela - wykombinowałam, że jak blisko supła utnę nitkę to szew powinnien się rozplątać. Nie poskutkowało.
Poniedziałek, czyli wczoraj - szew został wyjęty.
Wniosek 1 - lepka i brudna podłoga zwiększa przyczepność odnóży.
Wniosek 2 - Matko, nie pucuj chaty na błysk!
Tu był kot. Kot zaglądał nam przez okno do domu :-D Po zmroku. A dziś Dzień Kota. |
ojej. biedny Mały. biedna Ty. dobrze, że już minęło.
OdpowiedzUsuńa bloga nie kasować!
Minęło. Ciekawe co jeszcze nas czeka, choć wcale nie jestem tego ciekawa. Wiesz, stojąc tak w łazience po tym wszystkim po powrocie ze szpitala miałam okropne myśli... Sio sio!
Usuńale wiesz, mnie się też nie chce bloga pisać, ani łazić po innych blogach. nawet jeden z blogów zawiesiłam po tylu latach (nie skasowałam). więc tak naprawdę, to rozumiem Cię. chyba w końcu nastąpiło przesycenie :(
UsuńTak, użyłaś właściwego słowa "przesycenie", dziękuję.
UsuńAle z drugiej strony tli się we mnie iskra pedagogicznego ekshibicjonizmu (?)
Biedactwo! I On i Ty! No, ale tak to bywa... Moje też skaczą jak małpy i ciągle ostrzegam, tylko oni mnie zupełnie nie słuchają... Co do tego ubierania to i ja zawsze mam wątpliwości - dać kalesony, założyć narciarki etc... Ale u nas jakoś rzadko wychodzą na dwór...
OdpowiedzUsuńPS. 1 Mówisz... ?
PS. 2 Izabelko, na błysk, nie błysk - obecnie muszę, bo niebawem zawadzę nogą o kurz i będę miała to, co Twój syn...
Bloga nie zamykaj! Zawsze możesz wziąć od niego urlop!
Czytałam kochana co tam u Ciebie się lęgnie: jakieś normalnie wilkołaki???
UsuńSzkoda mi brać urlop bo lubię pisać, ale chyba mam to, o czym pisze Schronienie - przesycenie...
Ściskam Cię matko dwóch synów :-)*
Ja jestem pełna podziwu dla matek dwóch chłopców. Mieć dwóch chłopaków, to nie kaszka na mleczku, To krew, pot i znój. I łzy i serce na temblaku.
OdpowiedzUsuńI JAK ZAMKNAC BLOG? A my?! Złaknieni krwi i sensacjI? O nie, tak się nie robi kotu! Otrząsnąć się i do roboty!
Proszę proszę, matka dwóch chłopców wie z czym to się je. Coś mi się zdaje, że tu potrzeba sformowania osobnej grupy wsparcia - matki trojga, matki męskich potomków, matki córek... Nie jest łatwo i, że zacytuję swą sąsiadkę: "Dlaczego mama nic mi nie powiedziała, że tak będzie?!" ;-)
UsuńTak: sensacja, krew i biały proszek, to się sprzedaje...
P.S.Koty marcują i gryzą się na dachu szopki.
Ale co: sprzątać mam czy pisać?
:-D
Daj spokój ze sprzątaniem! To same problemy! :)
UsuńPrecz ze sprzątaniem! Zbytnie sprzątanie grozi uszczerbkiem na zdrowiu! Sprzątanie Twój i Twoich bliskich wróg! :P
OdpowiedzUsuńWspółczuję Małemu, bo dla niego to dopiero było przeżycie!
A Tobie proponuję zebrać swoje notki i wydac w formie książki, z przyjemnością bym kupiła i czytała :D Sposób w jaki piszesz i o czym piszesz przypomina mi Leszka Talko, którego bardzo lubię :)
Dziękuję za miłe słowa Edyto :-) "Jednakowoż równie dobrze" pozostanę przy blogu ;-)
UsuńCo do sprzątania, coś chyba w tym jest :-)) Dobrze jak jest czysto, ale poświęcać na to pół dnia, przesada...
P.S. Słowa w cydzysłowie to cytat z ulubionych powiedzonek ze studiów, tak mi się nasunęły.