niedziela, 28 września 2014

Stanisław Vincenz "Dialogi z Sowietami"

Autor: Stanisław Vincenz
Tytuł: "Dialogi z Sowietami"
Wydawnictwo: Znak
Miejsce i rok wydania: Kraków 1991
Liczba stron: 320




Trudno jest opisać wrażenie jakie zrobiła na mnie ta książka.  Trudno jest mi też dojść do wniosku, że to co piszę odda jej sens i nastrój. Cóż, kiedyś w końcu muszę nacisnąć klawisz Opublikuj.

Mam bardzo mieszane uczucia względem świata, który został przedstawiony w "Dialogach z Sowietami" wiedząc i wierząc, że jest on jednak prawdziwy. Mając bowiem pewną bardzo jednoznaczną świadomość tego, jak wyglądało życie polskiej inteligencji tuż po wybuchu II wojny światowej,  lektura taka jak ta otwiera spojrzenie na zupełnie inną kartę dziejów. Nie wiem na ile często spotykaną...  A jeśli pomyśleć, że przyszło mi napisać o tej książce w okolicach kolejnej rocznicy 17 września 1939, i szukając raz jeszcze informacji o autorze napotyka się wiadomość, że miesiąc temu zmarł jego syn, wymieniany na kartach tej książki, to potęguje to wrażenie, że ciąg dalszy historii dzieje się tu i teraz...

Stanisław Vincenz to bogata, bardzo ciekawa i ważna dla Huculszczyzny postać. Dla zaciekawionych podam, że można o nim dowiedzieć się więcej na portalu Karpaccy lub przedostać się stąd dalej w poszukiwaniu innych informacji na jego temat.
"Dialogi... " nie są książką najważniejszą w jego dorobku, tą jest bowiem trylogia "Na wysokiej połoninie" opisująca między innymi wędrówkę jaką odbył pięćdziesięcioletni wówczas Vincenz w październiku 1939 roku chcąc przedostać się na Węgry i z powrotem do Polski. 


mapa pochodzi ze strony http://karpaccy.pl/ciag-dalszy-wedrowki-sladami-stanislawa-vincenza/#more-3839

Ten fascynujący fragment z życia jest też częścią historii opowiedzianej w "Dialogach z Sowietami", w których Vincenz na prośbę wydawcy spisał swoje wspomnienia z czasów drugiej wojny.
A są to dość szczególne wspomnienia, bowiem składają się na nie relacje z rozmów, jakie prowadził ze spotkanymi Rosjanami, zwanych Sowietami. I tutaj ważne jest rozróżnienie między tym, kim są Sowieci a kim Sowiety.
Postaci i charaktery zmieniają się jak w kalejdoskopie. W centrum zdarzeń jest nasz narrator - doktor, który z racji tytułu naukowego staje się autorytetem (czasem nawet zwany jest "profesorem"). Trwa na miejscu starając się ochronić swój dom, aktualne miejsce pobytu, ocalić siebie, rodzinę, a jednocześnie ze stoickim spokojem ogarnąć chaos czasów, zidentyfikować przepływających przez dom jak fala ludzi i znaleźć z nimi wspólny język.

"Dialogi z Sowietami", jak sam tytuł wskazuje, to wyłącznie zapis rozmów jakie prowadził Vincenz z pojawiającymi się w jego życiu rosyjskimi ludźmi - rozmowy z więzienia KGB, w którym został zamknięty wraz z synem po powrocie z Węgier i rozmowy z żołnierzami sowieckimi przychodącymi wraz z frontem radzieckim.

Czytając tę książkę w tegoroczne wakacje myślałam i miałam nadzieję, że znajdę w niej odpowiedź na pytanie, dlaczego po 75 latach nadal niewiele wiemy o tym co jest w naturze i w polityce Rosji, i dlaczego na Ukrainie dzieje się to, czego jesteśmy świadkami. Nie znalazłam odpowiedzi, bo Vincenz nie uogólnia, nie tworzy stereotypów i nie daje takich odpowiedzi. Trudno mi nawet wysnuć po lekturze jakiekolwiek wnioski. Jest on świadkiem uniwersalnym, nie genaralizującym, który do każdej osoby podchodził indywidualnie jak do wyjątkowego człowieka, a nie do produktu systemu.
Owszem, można tu znaleźć dygresje o tym, jak działała propaganda, produkowała sformatowanych ideowo nowoludzi, ale Vincenz rozmawiając nawet z takimi ludźmi potrafił tak stawiać pytania i prowadzić dyskusję, że jego adwersarz w końcu odczuwał dyskomfort z tego, jaką wiedzę posiada...
Vincenz jak starożytny filozof kładł na szali dyskusji wszystko. Ryzykował jednocześnie, że po takich rozmowach i "po niego przyjdą", któż mógł wiedzieć dokąd wieść się rozniesie. To jednak nie następuje... I dlatego jest to historia przedziwna, nieomal cudowna - nie kończy się w łagrze...

Po tej lekturze do przemyślenia pozostaje mi jeszcze podejście Vinceza do Dantego. Twierdził bowiem, że czasy w których żyje odpowiadają obrazom z "Boskiej komedii". Wydaje mi się, że czasy tak mocno nie uległy zmianie...


Recenzja bierze udział w wyzwaniach:

- "Rosyjsko mi!" na blogu "Czytelnia" Basi Pelc;


- "Gra w kolory" na blogu "Moje czytanie" Magdalenardo

.

piątek, 26 września 2014

"P.Rosiak i kupa śmiechu"

Autor: Barbara Catchpole
Tytuł: "P.Rosiak i kupa śmiechu"
Przełożył: Patryk Gołębiowski
Ilustracje: metaphrog
Wydawnictwo: Zielona Sowa
Miejsce i rok wydania: Warszawa 2013
Liczba stron: 52
Wiek dziecka: 7-12 lat

 
"P.Rosiak i kupa śmiechu" to pierwsza część nieźle zapowiadającego się cyklu z Piotrem Rosiakiem, czyli Prosiakiem, w roli głównej.
Tym razem przeczytana na specjalne życzenie młodszej latorośli, u której etap fascynacji "kupą" na szczęście przeminął już bez śladu (a jeszcze nie tak dawno zwracał się do starszego brata per "ty kupo"...)
 
Znając wcześniejsze nasze lektury, czyli późniejsze przygody Prosiaka stwierdzam, że pierwsze przygody są chyba najsłabsze i wcale nie takie śmieszne jak inne. Ale początek znajomości jest dość szokujący.
Współbohaterem opowiadania jest gadająca kupa, która podpowiada Prosiakowi, żeby podłożył ją nauczycielowi na krzesło. Chyba bardziej emocjonująco być nie może. Sentyment i przywiązanie dwunastolatka do tej ekscentrycznej zabawki wynika z tego, że to prezent od taty, który "gdzieś jest", ale jak mawia mama "lepiej żeby się nie pokazywał" (a stosunki wewnątrzrodzinne, trzeba przyznać, są tu interesujące i mimo wszystko bardzo zabawne).
Na szczęście dzień w szkole jest bogaty w wydarzenia, i do realizacji zaplanowanego scenariusza nie dochodzi, co nie znaczy, że główna rola kupy zostaje odłożona na niewiadomą chwilę. Wręcz przeciwnie, korzystając z zamieszania na stołówce, spowodowanego popytem na frytkowe menu, Prosiak mści się na znienawidzonej koleżance...
Apogeum wydarzeń to scenka, kiedy zanurkowawszy (działanie niezamierzone) w kontenerze na śmieci, Prosiak wraz z kolegą Leonem czekają na ratunek.
 
W serii o P.Rosiaku podoba mi się specyficzny humor matki Prosiaka i jej pedagogiczne podejście do ekscesów syna. Z przymróżeniem oka, oczywiście.
A młodociani czytelnicy na pewno z wypiekami na twarzy poczytają o kolejnych przygodach niepokornego Piotra Rosiaka. Czcionka jest tu duża i wyraźna, fabuła napisana prostym językiem a towarzyszą jej zabawne rysunki.
 
 
Przeczytane w ramach następujących wyzwań:
 
- "Odnajdź w sobie dziecko" i "Gra w kolory" u Magdalenardo na blogu "Moje czytanie"
oraz
- "W 200 książek dookoła świata" u Edyty na blogu "Zapiski spod poduszki".
 

 

 
 

 

czwartek, 25 września 2014

Co stuka po nocach?

Zadając to pytanie dzieciom, tak w nawiązaniu do jednej z ostatnich lektur, pewnie usłyszałabym odpowiedź w stylu: "Pająk z nogą w gipsie"...

Ale pytanie pojawiło się którejś sierpniowej nocy, między drugą a trzecią konkretnie, i po przeprowadzeniu dokładnego nasłuchu, źródło dźwięków zostało zlokalizowane gdzieś w okolicach rogu sypialni u wezgłowia.
Podejrzenia padły na kunę.

Następnego dnia obeszłam chatę dookoła oglądając dokładnie podbitkę, ściany i grunt wokół i zastanawiałam się, jak to zwierzę, znane ze swego"towarzyskiego" usposobienia, mogłoby się dostać tak wysoko... Ale po rozmowie z koleżanką, od zeszłego roku ekspertem doświadczonym w pacyfikacji kuny, którą dla celów operacyjnych nazwano Carlosem, uznałam że w świecie zdanym na łaskę i niełaskę środowiska nieprzekształconego wszystko jest możliwe...
Znalazlam w internecie tropy kuny i po raz drugi poszłam na obchód. Geologia sprzyjała, ziemia świeżo wygładzona przez deszcze, śladów jednak ani śladu...
W rozmowie z błogośpiącym natenczas małżonkiem wyraziłam pewne przypuszczenie, że może to myszka zaharcowała sobie w garażu pośród rurek i worków, i takich tam niezbędnych pozostałości, któż to wie...? Ale śladów tejże również nie znaleziono, a kolejne noce nie przyniosły podobnych efektów dźwiękowych.

Tajemnica została rozwiązana w miniony weekend.
Następnego dnia po przybyciu Babcia U. dokonała profesjonalnego obchodu wokół chaty i zakomunikowała ze znawstwem, że w podbitce zrobiły sobie... gniazdko ptaszki.
A konkretnie wydedukowała to po pozostawionych przez nie śladach na parapecie, a jakże!

Tegoż samego dnia wymyłam wszystkie parapety i okna, co dodatkowo oznaczało, że wyprosiłam pająki. Jednego z nich namierzyłam wieczorem podczas podlewania doniczek ustawionych w okolicach okna. Utajnił się skulony na liściu jaśminowca...

Jakież było moje zdziwienie, kiedy w niedzielę rano szykując rodzinne śniadanko wzrok mój padł na górny róg okna i...
Osłupiałam.
Stan wyglądał jak sprzed 24 godzin - pyszniła się w nim hardo rozpracowana po nocnej pająka zmianie, piękna, misternie utkana pajęczyna ze świeżymi muszkami rozpiętymi na niej jak diamenty na kolii.

Wnioski z zastanej sytuacji.
Wniosek 1. Przeciwko ptakom ponabijać druty.
I tutaj polecę z chwilową gawędą w innym kierunku.
Moja alma labor zlokalizowana w bliskiej okolicy Lasku Marcelińskiego zainstalowała latem dźwiękowe ostraszacze... Zorientowałm się w sprawie po powrocie z urlopu. Coś mi nie pasowało w okolicy, kiedy zmierzałam na spotkania i takie tam towarzyskie ekscesy. Dziwna-głucha cisza i czyste niebo... Ale dosłuchałam się po jakimś czasie, słyszanych w regularnych odstępach czasu, zawołań ptaków drapieżnych, z którymi po raz pierwszy miałam okazję spotkać się podczas służbowych pobytów w stolicy. Tam odstraszanie miało na sensownym (dla mnie) celu pozbycie się gołębi załatwiającyh sprawy na szklany dach na dziedzińcem.
Ale tu? Miałam też okazję spostrzec, wraz z MNK, skulonego w sobie wróbla, przemykającego ze strachem od krzaczka do krzaczka. Gdybyście go widzieli, biedaka...
"... i po ptakach..." skwitowałam sytuację.


Wniosek 2.
Zastosować preparaty przeciwko pająkom.
Bożeszmójboże.
Nie chce mi się gadać.

Wniosek 3.
Chwasty pryskać.
Opryskałam, zmontowawszy wcześniej opryskiwacz wedle instrukcji na nim. Jako osoba z tytułem naukowym ;) postępowałam zgodnie z obrazkami na butli, co obrodziło tym, że na dwa przęsła ogrodzenia WYLAŁAM, niezaopatrzoną w rozpryskiwacz rurką, 5 litrów oprysku.
Zdolna jestem, co?

Mam tylko takie naiwne spostrzeżenie.
Jak ktoś przeprowadza się na wieś, czy w dzicz, to kto tu jest gospodarzem i wcześniejszym lokatorem. Jaszczurki, pająki i ptaszki czy ludź?
Rozumiecie sami, że pająki i osrane parapety mi nie przeszkadzają. Cieszę się bardzo, że mimo stopniowej likwidacji chwastowiska spotkałam jeszcze w tym roku jaszczurki. Ale już trochę mniej.

Ale kuny wolałabym nie zapraszać ;)
 

poniedziałek, 15 września 2014

Lila Prap "Dlaczego?"

Autor: Lila Prap
Tytuł: "Dlaczego?"
Ilustracje: Lila Prap
Tłumaczenie: Bolesław Ludwiczak
Wydawnictwo: Media Rodzina
Miejsce i rok wydania: Poznań, 2005
Liczba stron: 36
Wiek dziecka: od 3 do 7 lat



Dlaczego hieny się śmieją, dlaczego żyrafy mają długą szyję, dlaczego lwy mają grzywy a słonie trąbę? Dlaczego krokodyle płaczą a małpy mają ogony?

Czy ktoś kiedyś zastanawiał się nad tymi sprawami? A co odpowiedziałoby na to dziecko? Zapewne prawdziwy, jak i zmyślony powód tych zoologicznych ciekawostek, byłby i interesujący i śmieszny.
Tak właśnie skonstruowana jest ta książka. Znajdujemy w niej prawdziwe odpowiedzi udzielone przez naukowców i odpowiedzi twórcze i prześmieszne, które padły z ust dzieci.
Co więcej, książka zachęca do wymyślania własnych odpowiedzi na postawione pytania, a także, do wymyślania własnych gatunków zwierząt.
Obaj synkowie podeszli bardzo różnie do lektury. Starszy podczas czytania zajmował się głównie wymyślaniem własnych odpowiedzi na pytania, natomiast młodszy z niecierpliwością czekał, aż przeczytam mu jaka jest prawdziwa odpowiedź i przyczyna.

Na koniec wymyślaliśmy nazwy nowych gatunków powstałych z wymieszania tradycyjnych, tych opisanych w książce.
Zabawa bardzo twórcza i inspirująca!


Recenzja bierze udział w następujących wyzwaniach:

- "Odnajdź w sobie dziecko" na blogu "Moje czytanie" Magdalenardo;


- "W 200 książek dookoła świata" na blogu "Zapiski spod poduszki" Edyty (kraj autorki - Słowenia);


- "Gra w kolory" na blogu "Moje czytanie" Magdalenardo - (wrzesień - kolor brązowy).


sobota, 13 września 2014

Czy można przekarmić rosiczkę?

Od chwili, kiedy pokazałam Karolkom we francuskobrzmiącym sklepie ogólnobudowlanym i ogrodniczym rosiczkę, każdy pobyt w strefie zieleni polegał na wypatrzeniu, czy są te rośliny "co się zamykają i zjadają muchy". Czasem wizyta kończyła się rozczarowaniem, bo asortyment zmalał i ulubionego kwiatka nie było. Więc kiedy półtora tygodnia temu natknęłam się na świeżutką dostawę dzbaneczników i rosiczek bez namysłu wzięłam dwa okazy. Pierwszy z gatunków, uwagi na małowidowiskowy proces trawienia zostawiłam na ekspozycji, ale piękne soczyste rosiczki nie mogły pozostać bez właścicieli. Jednym z nich stał się fan zoologii zrodzony przez pandeMonię, drugim dwójosób Karolkowy. Uciecha wszystkich chłopaków była szczera.


Tego samego dnia Karolki były świadkiem upolowania muchy przez rosiczkę.


Cóż, najpierw Mama tę muchę nieco przygotowała do trawienia. Ponieważ była wyjątkowo uprzykrzająca się, została nominowana do pierwszej kolacji naszego ulubieńca. Dostała packą po łebku, potem została pozbawiona nóżki i skrzydełka i wio na talerz - specialite de la maison...
Zanim musza inwalida doszła do właściwego liścia zdążyliśmy sami zamknąć jeden nieopatrznym dotknięciem, ale chwila ... chwila oczekiwania .... jeeeest, ciiii..... myyyyk i liść się zamknął.


Szok.....pierwszy raz byłam świadkiem takiego wydarzenia, oprócz oczywista bajek z pszczółką
Mają oglądaną hen przed wiekami. Widok niesamowity.


Następnego dnia postanowiliśmy zafundować podopiecznemu obiadek. Niestety Mama za mocno zaserwowała patelnią i musze danie stało się nieruchliwe. Roślina nie jest taka głupia, jak się jednak okazuje, bo liść po podrażnieniu zamknął się lecz już nie tak szczelnie, a po dwóch dniach otworzył się z obrzydzeniem pokazując na języku nietkniętą muchę.



Ten właściwy, który trawił, po tygodniu otworzył się, ale mucha nie zniknęła (oj, jak nikłą wiedzą z zakresu botaniki dysponuję). Muszka wygląda na lekko wymokłą, wyssaną ale nadal można rozpoznać, że to ona.



Pojawiło się zatem pytanie, jak często należy karmić rosiczkę?


...................


Podążamy pod górkę, Karolki na rowerach, mama pieszo.
- Mamo, mamo ślimak! - woła Mały O.
- Gdzie?
- Tam, patrz!
Przypatruję się drodze - jest winniczek.
- O, duży!
- A to jest mama czy tata...?
......
- Ślimak to jest mama i tata w jednym - odpowiadam ("muszę sprawdzić jak wrócimy, czy dobrze pamiętam")
- O, hmm...


...........................



Wypasione krzyżaki okupują okna. Znak, że trzeba umyć szyby.


Jeden z nich dostał ekspresowy wilczy bilet i przy pierwszym praniu wyniosłam go trzy metry dalej. Wrócił, więc przy drugim praniu dostał kopa w odwłok.

Udanego jesiennego sprzątania, uppps, weekendu!
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...