Jakoś tak dziś odczułam niełaskawość świata? Dlaczego? Poranek, zasuwam 100km/h, na horyzoncie na ziemi ostry dach pięknego, acz niszczejącego pałacu na sprzedaż... a na niebie wystartowany samolot. Poczułam się tak, hmmm metropolitalnie?
Ale jakoś tak po kilku kilometrach naszła mnie melancholia.
Znowu przysnęłam za długo, budzika ostatnio nie włączam, jak chcę się wyspać w weekend to się budzę, a jak mam iść do pracy, to śpię. Ale w czwartek Zaufany Pan Doktor zalecił mi, żebym dużo odpoczywała i się wysypiała więc staram się dostosować do zaleceń lekarskich. W związku z tym mój piękny, wyrwany naturze przyczółek ogrodu znów zarasta świeżo wykiełkownymi chwastami... Ale wobec dylematu - angina czy anginek wygrywa to pierwsze...
Chorobowego nie wzięłam bo stwierdziłam lekarzowi na głos, że w pracy bardziej odpocznę niż w domu, z tymi dwoma demonami.
Wisienką na torciku medycznym okazała się wymuszona wycieczka w sobotę (!) z Małym O., który w nocy dostał nagle wysokiej gorączki.
Podsumowując: na 6 dni - 4 z eskapadami do różnorodnych lekarzy. Wyjątkowo "zdrowy" tydzień.
A jeszcze przyśnił mi się znowu jakiś duch.
Duch przeszłości.
Jakiś promocyjny (z grupona) wyjazd z koleżanką i jej kuzynem. Kuzyn, do którego nic nie mam. Powiedziałabym nawet, że życzę mu jak najlepiej, bo życie mu się za bardzo nie ułożyło, ale to chyba na własne życzenie. Pogubił się trochę chłopak. Myślę, że pogubił się już dość dawno, zanim zdążył skrzywdzić parę osób. Ale swoją pierwszą decyzją, by iść drogą szóstego sakramentu, przeszedł z realnego życia na stronę abstrakcyjną i niedostępną - jak za szklaną szybę. I mimo, że po niecałym roku, chyba nawet kilku miesiącach "gruchnęło" że wystąpił, samolot odleciał. Hen daleko, nie wiadomo dokąd, w niebiosa...
Życie ułożył sobie z naszą koleżanką, tak to uroczo bywa.
Ale nie na długo spokojnie. Od innych naszych wspólnych znajomych słyszałam, że pochłonęły go finansowe machlojki i złe kobiety.
Cóż. Chyba jednak miękki był.
A tu i teraz mamy spać wspólnie na jakimś wyjeździe. O matko! Zasnęłam uzbrojona w ostry nóż kuchenny - taki nożyk do obierania warzyw. Mały, ale bardzo zaostrzony, z wygłaskanym od ostrzenia ostrzem. W prawej zaciśniętej ręce. W obronie swojej dawno utraconej cnoty.
Przyszedł i pocałował mnie w czoło. Właściwie to nie był pocałunek. On trzymał swoje usta na moim czole długi czas. Długi czas. W końcu w półśnie, półjawie, zaczęłam oddychać ciężko.
Odsunął się. Lewym półprzymkniętym okiem widziałam jego lekko uśmiechnięte usta.
I poczułam dopiero wtedy, że w zacisniętej dłoni mam nóż.
Czy było go widać?
Nie wiem.
Chyba nie.
Ale jakoś tak po kilku kilometrach naszła mnie melancholia.
Znowu przysnęłam za długo, budzika ostatnio nie włączam, jak chcę się wyspać w weekend to się budzę, a jak mam iść do pracy, to śpię. Ale w czwartek Zaufany Pan Doktor zalecił mi, żebym dużo odpoczywała i się wysypiała więc staram się dostosować do zaleceń lekarskich. W związku z tym mój piękny, wyrwany naturze przyczółek ogrodu znów zarasta świeżo wykiełkownymi chwastami... Ale wobec dylematu - angina czy anginek wygrywa to pierwsze...
Chorobowego nie wzięłam bo stwierdziłam lekarzowi na głos, że w pracy bardziej odpocznę niż w domu, z tymi dwoma demonami.
Wisienką na torciku medycznym okazała się wymuszona wycieczka w sobotę (!) z Małym O., który w nocy dostał nagle wysokiej gorączki.
Podsumowując: na 6 dni - 4 z eskapadami do różnorodnych lekarzy. Wyjątkowo "zdrowy" tydzień.
A jeszcze przyśnił mi się znowu jakiś duch.
Duch przeszłości.
Jakiś promocyjny (z grupona) wyjazd z koleżanką i jej kuzynem. Kuzyn, do którego nic nie mam. Powiedziałabym nawet, że życzę mu jak najlepiej, bo życie mu się za bardzo nie ułożyło, ale to chyba na własne życzenie. Pogubił się trochę chłopak. Myślę, że pogubił się już dość dawno, zanim zdążył skrzywdzić parę osób. Ale swoją pierwszą decyzją, by iść drogą szóstego sakramentu, przeszedł z realnego życia na stronę abstrakcyjną i niedostępną - jak za szklaną szybę. I mimo, że po niecałym roku, chyba nawet kilku miesiącach "gruchnęło" że wystąpił, samolot odleciał. Hen daleko, nie wiadomo dokąd, w niebiosa...
Życie ułożył sobie z naszą koleżanką, tak to uroczo bywa.
Ale nie na długo spokojnie. Od innych naszych wspólnych znajomych słyszałam, że pochłonęły go finansowe machlojki i złe kobiety.
Cóż. Chyba jednak miękki był.
A tu i teraz mamy spać wspólnie na jakimś wyjeździe. O matko! Zasnęłam uzbrojona w ostry nóż kuchenny - taki nożyk do obierania warzyw. Mały, ale bardzo zaostrzony, z wygłaskanym od ostrzenia ostrzem. W prawej zaciśniętej ręce. W obronie swojej dawno utraconej cnoty.
Przyszedł i pocałował mnie w czoło. Właściwie to nie był pocałunek. On trzymał swoje usta na moim czole długi czas. Długi czas. W końcu w półśnie, półjawie, zaczęłam oddychać ciężko.
Odsunął się. Lewym półprzymkniętym okiem widziałam jego lekko uśmiechnięte usta.
I poczułam dopiero wtedy, że w zacisniętej dłoni mam nóż.
Czy było go widać?
Nie wiem.
Chyba nie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Bardzo lubię czytać komentarze, za każdym razem aż drżę z emocji: a nuż coś nowego się pojawi...
(Aczkolwkiek chamstwa nie zniese ;))