Sezon na przetwory w pełni :)
Otóż miałam w weekend okazję zmierzyć się z procesem fermentacji. Własnej. Na szczęście nie tak boleśnie jak mój rodzony Brat, ale ....
Pogoda jaka była każdy widział. W sobotę z racji pełni (kto nie wierzy niech zacznie obserwacje) nastąpiło załamanie pogody. Mimo, że w piątek odparowywałam przy otwartym oknie w przedziale pociągu, w sobotę rano obudziło nas zachmurzenie całkowite, temperatura o 15 na Celsjuszu niższa i zapowiedź przesuwających się od wschodu opadów deszczu.
Na szczęście tylko ostatnia przepowiednia się nie sprawdziła, a pozostałe 15 stopni wystarczyło żeby rozegrać godzinny mecz na boisku szkolnym. Tym, co się tak pięknie pobudowało w miejscu niegdysiejszych żużli, piochu i wakacyjnie zarastających chwastami bieżni...
Boisko zamknięte było na klucz, ale Dziadzia doczytał na kartce zawisłej na płocie, że w wakacje jest otwarte, więc poszedł, znalazł klucznika (którego twarz przypominała mi jakieś stare... ups... młode znane łonegdaj twarze) i na boisko wkroczyła ekipa - Większy K., Mały O. i mama Karolków.
Zanim ustaliliśmy reguły gry, w pobliżu naszej bramki znalazła się trzypokoleniowa rodzina na czele z dwoma podroślakami niosącymi piłkę.
Zamiast autonomicznie kopać każda grupa do swojej bramy wystosowałam petycję o rozegranie wspólnego meczu. Początkowy układ rodzinny my (3 sztuki) kontra oni (2 sztuki), po strzeleniu 2 czy 3 goli do naszej bramki zastąpił układ Karolki + ich Dziadzia kontra oni + Karolków mama.
Nie będę relacjonować przebiegu, który miał dość dramatyczny scenariusz (samobój sztuk 1). Mecz zakończył się po około godzinie. Wynik ustalony został na Karolki vel Brazylia vs. Piotrek + Michał vel Niemcy 5:4, a ostatnie dwie bramy strzelone po okiwaniu Dziadzi to moje dzieło :P.
W końcu moje dzieci ruszyły do domu na obiad, na który miały dotrzeć bratanice z rodzicami, a ja poczłapałam mając wrażenie, że niosę własne ciało, za nimi.
Właściwy wstęp do tego meczu miał miejsce na parę minut przed rozpoczęciem kopania piły, kiedy instruowałam młodych jak się fachowo startuje (i pobiegłam) na 60 metrów...
....
....
....
....
....
Dobiegłam.
Dwie długości za moim siedmioletnim synem.
Zadumałam się nad tym zdarzeniem.
Część druga wyczynów sportowych miała miejsce tuż przed kolacją, kiedy na tę samą bieżnię wstąpił był mój młodszy brat.
Postanowił zmierzyć swój czas.
Czas zmierzył się z nim.
W 1/3 dystansu prawa noga w kostce dziwnie mu się podwinęła i padł plackiem na bieżnię. Wiadomym było, że nic mu nie jest, ale imitując (żeby rozładować strach w oczach jego młodszej córeczki) sygnał karetki "d o b i e g ł a m" do niego.
Stwierdził: "Odcięło mi dopływ tlenu".
Mimo ewidentnych strat na ciele - obtarty łokieć - oraz uszkodzeń materialnych - przytarty nowy bucik, mniemam iż doświadczenie owo miało wybitnie pozytywny wydźwięk. Aby brata pocieszyć rzekłam: "Ale pomyśl, jak wzrosły nasze akcje w oczach dzieci" :))))
Otóż proszę Szanownego Państwa, starość nie radość.
Żeby dorównać, czy może raczej nadążyć za dziećmi, moje szare komórki odnotowały wniosek: "Trzaa by chyba zacząć coś uprawiać. Jakiś regularny sport?"
Aha, tytułowych zakwasów nie dostałam, ale czułam się jak kowboj po rodeo.
A synowie stwierdzili tuż po meczu "Mamo, nieźle sobie radziłaś".
Ktoś potrzebuje rezerwowego napastniko-obrońcy? hę?
Otóż miałam w weekend okazję zmierzyć się z procesem fermentacji. Własnej. Na szczęście nie tak boleśnie jak mój rodzony Brat, ale ....
Pogoda jaka była każdy widział. W sobotę z racji pełni (kto nie wierzy niech zacznie obserwacje) nastąpiło załamanie pogody. Mimo, że w piątek odparowywałam przy otwartym oknie w przedziale pociągu, w sobotę rano obudziło nas zachmurzenie całkowite, temperatura o 15 na Celsjuszu niższa i zapowiedź przesuwających się od wschodu opadów deszczu.
Na szczęście tylko ostatnia przepowiednia się nie sprawdziła, a pozostałe 15 stopni wystarczyło żeby rozegrać godzinny mecz na boisku szkolnym. Tym, co się tak pięknie pobudowało w miejscu niegdysiejszych żużli, piochu i wakacyjnie zarastających chwastami bieżni...
Boisko zamknięte było na klucz, ale Dziadzia doczytał na kartce zawisłej na płocie, że w wakacje jest otwarte, więc poszedł, znalazł klucznika (którego twarz przypominała mi jakieś stare... ups... młode znane łonegdaj twarze) i na boisko wkroczyła ekipa - Większy K., Mały O. i mama Karolków.
Zanim ustaliliśmy reguły gry, w pobliżu naszej bramki znalazła się trzypokoleniowa rodzina na czele z dwoma podroślakami niosącymi piłkę.
Zamiast autonomicznie kopać każda grupa do swojej bramy wystosowałam petycję o rozegranie wspólnego meczu. Początkowy układ rodzinny my (3 sztuki) kontra oni (2 sztuki), po strzeleniu 2 czy 3 goli do naszej bramki zastąpił układ Karolki + ich Dziadzia kontra oni + Karolków mama.
Nie będę relacjonować przebiegu, który miał dość dramatyczny scenariusz (samobój sztuk 1). Mecz zakończył się po około godzinie. Wynik ustalony został na Karolki vel Brazylia vs. Piotrek + Michał vel Niemcy 5:4, a ostatnie dwie bramy strzelone po okiwaniu Dziadzi to moje dzieło :P.
W końcu moje dzieci ruszyły do domu na obiad, na który miały dotrzeć bratanice z rodzicami, a ja poczłapałam mając wrażenie, że niosę własne ciało, za nimi.
Właściwy wstęp do tego meczu miał miejsce na parę minut przed rozpoczęciem kopania piły, kiedy instruowałam młodych jak się fachowo startuje (i pobiegłam) na 60 metrów...
....
....
....
....
....
Dobiegłam.
Dwie długości za moim siedmioletnim synem.
Zadumałam się nad tym zdarzeniem.
Część druga wyczynów sportowych miała miejsce tuż przed kolacją, kiedy na tę samą bieżnię wstąpił był mój młodszy brat.
Postanowił zmierzyć swój czas.
Czas zmierzył się z nim.
W 1/3 dystansu prawa noga w kostce dziwnie mu się podwinęła i padł plackiem na bieżnię. Wiadomym było, że nic mu nie jest, ale imitując (żeby rozładować strach w oczach jego młodszej córeczki) sygnał karetki "d o b i e g ł a m" do niego.
Stwierdził: "Odcięło mi dopływ tlenu".
Mimo ewidentnych strat na ciele - obtarty łokieć - oraz uszkodzeń materialnych - przytarty nowy bucik, mniemam iż doświadczenie owo miało wybitnie pozytywny wydźwięk. Aby brata pocieszyć rzekłam: "Ale pomyśl, jak wzrosły nasze akcje w oczach dzieci" :))))
Otóż proszę Szanownego Państwa, starość nie radość.
Żeby dorównać, czy może raczej nadążyć za dziećmi, moje szare komórki odnotowały wniosek: "Trzaa by chyba zacząć coś uprawiać. Jakiś regularny sport?"
Aha, tytułowych zakwasów nie dostałam, ale czułam się jak kowboj po rodeo.
A synowie stwierdzili tuż po meczu "Mamo, nieźle sobie radziłaś".
Ktoś potrzebuje rezerwowego napastniko-obrońcy? hę?
ze sportów polecam hula hop! ;)
OdpowiedzUsuńA skakanka też się liczy?
UsuńSkakanka jest dla bokserów i dziewczynek bez biusta.
UsuńJeśli mogę coś poradzić to berety sobie kup (takie gumowe) i stój na nich oglądając film albo przy garach. Efekt murowany (betonowe pośladki ;)
Z moich niestety zeszło powietrze...hm, też się zadumałam.
Ale z pośladków czy beretów ? ;)
UsuńMoże szachy?
OdpowiedzUsuńTa, i będę za moimi skakać ruchem konia szchowego ;) :))
Usuń