sobota, 28 czerwca 2014

Jak wytrzymać z dziećmi na wakacjach ;)

Przed rozpoczęciem urlopu miałam bardzo poważne obawy i byłam czasami na skraju załamania myśląc, czy dam radę wytrzymać, wróć: czy wytrzymają z nami nasi gospodarze. Karolki lat 7 i 4,5 to już nie te same dzieci co rok temu. Niestety.
W celach adaptacyjnych synowie przeszli kurs jedzenia nożem i widelcem, edukację przystołową ustawioną na nieodchodzenie od mebla podczas jedzenia, wyeliminowanie przytulasów międzyposiłkowych i innych zazwyczaj denerwujących "ozdobników", których grzecznym i stanowczym zakazem nie udaje się im wybić z głowy.
Normalnie nie słuchają, nie słuchają, nie słuchają i nie słyszą, nie słyszą, nie słyszą co się do nich mówi.

Po tygodniu pobytu, z którego początkową część spędziłam na walce mającej na celu dalsze cywilizowanie własnych dzieci, nie raz przelatywało mi po głowie "odpuść sobie", "uspokój się, po co krzyczysz? To nic nie daje".
Dzisiaj (a pisałam to w czwartek 26.06.) uświadomiłam sobie, że trudne okoliczności przyrody o wiele intensywniej wyzwalają we mnie spokój i wyrozumiałość niż zwykła codzienna walka o niekopanie piły w kwiaty, niewjeżdżanie rowerami w klomby, niekłócenie się który z nich jest Neymarem, tudzież ustalenie przyczyny wojny i wprowadzanie rozejmu między zaczepiającego Większego K. i momentalnie młócącego w odpowiedzi pięściami Małego O.
Wniosek jest jeden - powinnam spędzać urlop na Mount Everest - byłaby idealna atmosfera i spokój.

Otóż (czwartkowy) południowy powrót z lasu miał miejsce w lejącym deszczu (spokojnie matki czytające - w gumiakach i pelerynach p-deszcz.). Karolki były na rowerach i kiedy Mały O. spasował w połowie drogi i zaczął płakać, nie chcąc jechać dalej, trzeba go było uspokoić góralkiem, a rower poprowadzić obok... I w tym wszystkim ja - opanowana, spokojna, wyrozumiała i pełna troski. A deszcz lał się po twarzy z kaptura. Zwyzywałam tylko jedego durnego w samochodzie, bo musiał mnie ochlapać.

W drodze do lasu była taka atmosfera i nic nie zapowiadało tego deszczu:



pachnąca sianem łąka
Pół godziny później były jagody w lesie i zaczynało kropić. Kiedy zaczęło mocniej padać, podjęłam decyzję o odwrocie - w strugach deszczu widzieliśmy brodzącego po łące bociana - to takie małe atrakcje dla zdobywców tego świata...




Natrafiliśmy na wyjątkowo bogate jagodowe zagłębie, które w tym roku jakoś nie obrodziły i nie wszędzie można je znaleźć.

Po tygodniowej przeprawie są wnioski - jedyne remedium na spokój, utemperowanie i posłuszeństwo u Karolków to gra z nimi w piłę. W lesie, na łące, na świeżo skoszonym boisku, na plaży, everywhere everytime, od rana do wieczora.
pssssssssssssssssss przebita piła? Wio do sklepu we wsi po nową. Byłam już Hondurasem, i Hiszpanią.
Stroje mówią o moich przeciwnikach wszystko.

Oto fotorelacja z czwartkowego meczu.


strzela Błaszczu, broni Casillas
A po drodze na ten mecz, takie cudo na krawężniku siedziało:



Czy ktoś wie co to?
Wczoraj dojechali Dziadkowie.

A mój urlop kończy się jutro :(

4 komentarze:

  1. Hehehe tak to jest w życiu matek chłopców, że któregoś dnia przychodzi taki moment, że zastanawiają się, dlaczego właściwie nie wzięły nigdy za giry i nie pacnęły o ścianę, gdy byli mali ;)

    Ćma to któryś z zawisaków, chyba zmrocznik gładysz.

    Ja się boję jagódek z bąblowcem w dwupaku!

    Buziaki!!!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. O dzięki Ci Matko Synów o Zainteresowaniach Zoologicznych!:)

      No wiesz, tymi bąblowcami to straszysz mnie celowo? ;) Buuuu buuu

      Usuń
  2. Odpowiedź mam na Twoje pytanie :P Popuścić im cugli :P

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. He he he, masz rację muszę odkuć ich od kaloryfera ;)

      Usuń

Bardzo lubię czytać komentarze, za każdym razem aż drżę z emocji: a nuż coś nowego się pojawi...

(Aczkolwkiek chamstwa nie zniese ;))

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...